Krzyk ulicy - recenzja spektaklu „Mury krzyczą albo uliczna śpiewka”

Podobno ściany mają uszy, mogą być więc wdzięcznymi słuchaczami. Można im powierzyć swoje sekrety, wyrazić frustrację, złość, gniew, czy wyznać miłość. Podobnie jak papier - przyjmą wszystko. Niektóre motywy, takie jak m. in. fallus, swastyka, gwiazda Dawida, czy wulgaryzmy szczególnie pociągają „ulicznych artystów”. Twórcy spektaklu „Mury krzyczą albo uliczna śpiewka” biorą na warsztat symbole i treści, które znaleźć można na tytułowych murach. Puszczają wodzę fantazji i przenoszą nas np. w odległą przyszłość – turyści przyglądają się ściennym zapiskom, których znaczenia próbują rozszyfrować, podobnie jak my próbujemy interpretować malowidła z Lascaux. Symbole, które w XXI wieku rozpoznajemy bez trudu, dla przyszłych pokoleń jawią się dość enigmatycznie. Czasami wśród twórczości z blokowisk można znaleźć prawdziwe perełki, teksty z pogranicza poezji i metafizyki, charakterne, często doprawione ironią, niepozbawione czarnego humoru. Nierzadko bywają celnym komentarzem rzeczywistości społecznej. I właśnie takie znaleziska stanowią punkt wyjścia do opowieści w tym kameralnym muzyczno-słownym spektaklu. Minimalistyczna scenografia i obsada składająca się z dwóch aktorów sprawiają, że skupiamy się na słowach, treści, przekazie. Historia ma być uniwersalna, tacy też mają być jej bohaterowie, wszystko po to żeby widz mógł się z nimi utożsamić, przejrzeć niczym w lustrze. Porywczy murarz-tynkarz o wrażliwej duszy i poetyckich aspiracjach, które maskuje odgrywając rolę twardziela-dresiarza. To Długi. Tego wieczoru towarzyszy mu Krótki – wieczny student szukający swojej drogi podczas urlopu dziekańskiego. „Dorosły mężczyzna o wyglądzie bobasa”, bezdzietny, bez zobowiązań, bez większych ambicji. Mimo różnic, między bohaterami dochodzi do dialogu. Dialogu, który odkrywa przed widzami kolejne warstwy, pogłębiając psychologiczną charakterystykę postaci. Dialogu, który odbywa się również na poziomie wokalnym – wyraziste piosenki, także inspirowane hasłami znalezionymi na murach, nadają rytm, dynamizują akcję. W niektórych utworach aż kipi od wulgaryzmów, ale przy takim temacie – trudno rezygnować z tej formy ekspresji. Zresztą, całość jest sprytnie wyważona, a duża dawka humoru działa jak balsam na podrażnione uszy, co bardziej wrażliwych odbiorców. Twórcy spektaklu przełamują konwencję, aktorzy kilkukrotnie puszczają oko do widza dokonując autoanalizy. Mówią o motywacjach swoich scenicznych działań, obnażają mechanizmy projekcji i identyfikacji. Czwarta ściana zostaje zburzona całkowicie, kiedy publiczność dostaje głos, a co za tym idzie – moc sprawczą. Zaciera się granica między fikcją a rzeczywistością, a dzięki temu, że spektakl opuszcza mury teatru (inscenizację oglądać można w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu) i przenosi się w przestrzeń miejską, zyskuje dodatkowy kontekst. Instytucja wścibskiego sąsiada, tzw. „monitoring osiedlowy”, dramat miłosny, który rozgrywa się w jednym z „domów z betonu”, czy wódeczka rozpijana na ławce pod blokiem – działają na wyobraźnię ze zdwojoną siłą kiedy mówi się o nich w podwórkowym anturażu. 

Monika
---
fot. Krzysztof Winciorek

Komentarze