Recenzja sześciu spektakli prezentowanych w ramach Festiwalu.

 

 „Very Sad” – Gruba i Głupia

Jednym zdaniem: śmiech zamierający na ustach. Dzięki życiu w społeczeństwie wszyscy mamy okazje cierpieć z powodu opryszczki, zapaleń, otyłości, cukrzycy, … Wszyscy – więc łatwiej opanowujemy emocje, bo przecież te przypadłości to „nic takiego”. Są diagnozowalne, a skoro coś można nazwać, to już nad tym zapanować. Opowiadać o nich i liczyć na pełne zrozumienia kiwanie głową, gdy tylko wymieni się nazwę schorzenia. A tymi wymieniamy się nadzwyczaj łatwo, czasami tylko dla podtrzymania płochej konwersacji.

Ale spektakl zaczyna się zaklęć z offu, które przywołują wspomnienie greckiego chóru. Zaklęć, które maja ochronić przed chorobami. Przed życiową katastrofą, którą mogą przynieść. Przed niepełnosprawnością, wykluczeniem z życia za życia. I to może w rzeczywistości niedostatku środków na utrzymanie. Ta straszna strona chorowania jest w tym spektaklu równie namacalnie obecna, jak paplaniny przyjaciółek.

Spektakl ma ciekawe formy. Oprócz żywych aktorek mamy wielki ekran. Część pryszczy i powiększonych migdałków przyjaciółki pokazują sobie przez internetowa kamerkę – znak czasów od pandemii COVID-19. Do tego – dla mnie stosunkowo „z boku” od głównych tematów, ale angażując uwagę publiczności na czas przebierania się czy odpoczynku aktorek – na ekranie wyświetlane są w ogromnym powiększeniu fragmenty „Myśliwych na śniegu” Pietera Bruegla.  Malarz znany jest z przedstawiania ogromu postaci w najróżniejszych społecznych rolach. A my dodatkowo widzimy „wklejone” w ten obraz, zaangażowane na równi z szesnastowiecznymi wiejskimi mieszkańcami postaci Grubej i Głupiej. Obraz przedstawia zimę, a do tego trud wieśniaków, czy osoby przewrócone na lodzie podczas zabawy na ślizgawce. Więc znowu kieruje myśli ku wysiłkowi istnienia.

Fantastycznym, dowcipnym, niezapomnianym wtrętem jest „przerwa na reklamy” . W telewizji zaczęliśmy akceptować przeszkadzanie reklamami jako część najoczywistszej rzeczywistości. Wobec tego Gruba i Głupia serwują ją nam również jako „naturalną przerwę w sztuce”. Przy tym wykazują się świetnym, choć znów ponurym poczuciem humoru: reklama odkrywa ich marzenie o reżyserowaniu, a jednocześnie  przybliża konieczność ciągłego poddawania się konkursom i ocenom, których rezultaty bywają niezrozumiałym lub co najmniej wątpliwe.


„O czynach niszczących opowieść” – Teatr Komuna Warszawa

Trudno mi komentować  ten spektakl. Kiedy w ostatniej chwili spostrzegłem, że jeden z kolejnych przeniesiono z powodu pogody, wraz z grupą podobnie zagubionych widzów, jednym autem, jechaliśmy żeby zdążyć na nowe miejsce wydarzenia. I w skrótowej rozmowie tych przypadkowych pięciu osób byliśmy niesamowicie, zaskakująco zgodni: spektakl Teatru Komuna Warszawa nie podobał się nam. Pogrążał go niejasny scenariusz oraz nieprzekonująca do emocji gra aktorów.

Nie chcę kończyć w tym miejscu, i obiecuję, że to ostatnia zła wiadomość dla twórców. Bo mimo tak odczuwanych wad ten spektakl pozostaje w głowie. Bardzo inspirującym, ekscytującym tytułem. Obrazami. Warsztatem, Świetnym oddaniem męczącego braku porozumienia między osobami (czy końmi), które złączone losem na długo (lub krótko) nie są w stanie się porozumieć. Jest między nimi bliskość, a jednocześnie jest między nimi dystans, który powoduje że biegną po kole, nawet gdy wspólnie opowiadają historię – bo nie potrafią się do siebie zbliżyć, pokonać różnic, animozji, jakichś ich zaszłości.

Świetny jest pomysł „kowbojek”. Ciekawie wystylizowanych strojem. Ze świeżym pokazaniem jak nieadekwatne do kobiety są liczne nieeleganckie męskie gesty, agresja, nieliczenie się z innymi ludźmi.

Dobrze wykorzystane w spektaklu zostały schody. A wspięcie się na metalowe pomosty łodzi podwodnej dawało w snopie reflektora skojarzenia z tańcami na rurze w nocnym klubie. Oczywistym przebojem stało się zaangażowanie w sztuce samochodu; do tego z mocnym akcentem koncertowania na nim.

Wartością spektaklu były też pozostałe rekwizyty: gitara, pistolet strzelający z baniek mydlanych, czy antena która dzięki efektom pojemnościowym wydawała jęczące dźwięki odzwierciedlające ruchy i przeginanie ciała.

Gdybym miał wydawać werdykt, wciąż polecałbym tę sztukę. Owszem, z poważnymi zastrzeżeniami, ale jednak – warto ją przeżyć.


„Kapral w Kościółku” – Teatr 8.Dnia (Kapral/Kościółek/Witkowska)

Któż nie chce żyć spełniony. Któż nie chce osiągać sukcesów. Czy aktor, skoro stoi na scenie, ma tu szczególniejsze potrzeby?

Żyjemy bez pewności, co do własnej wartości. Dokonujemy wyborów, które są w naszej psychicznej konstrukcji wykonalne. Próbujemy robić to, co umiemy. To, czego – jak nam się wydaje – się od nas oczekuje. Ale nawet te oczekiwania nie dają żadnego życiowego drogowskazu. Ot, tak jak zebrane przed spektaklem karteczki z oczekiwaniami publiczności: każdy chce czegoś innego, czasami rzeczy banalnych, czasami sprzecznych, czasami nie na temat.

Są jeszcze oceny innych. Koledzy-aktorzy stwarzają pozory, że podtrzymują na duchu. Tak naprawdę nie budują żadnej wartości i nie wspierają swoimi przerośniętymi, nieszczerymi pochwałami. A nie potrafią się też powstrzymać od ocen zawistnych. I znowu brak drogowskazu…

Żurnaliści, choć toczą tyle słów, mylą bez żenady nawet podstawowe fakty. Artysta nie może liczyć że rozpowszechnią o nim wiarygodne informacje, że zrobią to z zaangażowaniem, że powiedzą cokolwiek solidnego o jego osiągnięciach, na czym mógłby konstruować swoja zawodową przyszłość.

Ucieczka od rozpatrywania pracy zawodowej do analizy swojej roli rodzicielskiej nic nie pomaga. I w tym obszarze życia brakuje jasnych wytycznych, skutecznych działań, jednoznacznych efektów.

W spektaklu dostrzega się najlepsza w całym festiwalu grę aktorów. Marek Kościółek frustruje się, spętany na fotelu. Lena Witkowska operuje mocnym głosem i dobrze śpiewa. Kuba Kapral odważnie pokazuje męską nagość– jako rozpaczliwą próbę żeby skuteczniej zagrać, żeby rozwinąć jakoś pomysł który wypalił twórczo od 7 lat.


“Nasza racja” – Scena Robocza

Cóż za popis umiejętności i warsztatu Leny Witkowskiej ! W stylu międzywojennych kabaretów z Berlina czy Paryża jedna osoba przykuwa i utrzymuje uwagę całej publiczności odgrywając bardzo wyraziste role w świetle reflektorów, czasami wystawiając zza szczelnie zasuniętej kurtyny sama głowę, czy urękawiczone ręce.

Ma się wrażenie parady postaci, zanurzonych w nonsensie. Jest, jakby lekko niedorozwinięta, tańcząca hinduska bogini. Która jest w stanie zdekomponować towarzyszącego jej tygrysa. Jest agresywny króliczek w mięciutkiej piżamce. Jest żołnierz z kolorowymi piórami, które zamiast zdobić mu nakrycie głowy, wędrują po jego ciele, nie omijając miejsc intymnych.

Są racje, wygłaszane narzucająco, wręcz apodyktycznie przez znawczynię ludzkich charakterów, albo przez medium nawiązujące kontakt z przyszłością. Albo przez kobietę-patriotkę o bardzo tradycyjnym nastawieniu.

Odtwórczyni nie boi się zadawać pytań publiczności, i nie daje się zaskakiwać odpowiedziami, wplatając je gładko w przedstawienie.

Spektaklu nie popsuło nawet złe nagłośnienie. Mimo, że niektóre piosenki stawały się słabo zrozumiałe, to feeria postaci, charakterów, zachowań wygenerowana przez jedną aktorkę w tak krótkim czasie naprawdę głęboko zachwyca i wzbudza podziw. Zupełnie przyziemna, ale również zadziwiająca, jest szybkość zmieniania kostiumów, co nie wiem jak udaje się w naprawdę króciuteńkich momentach zasunięcia kurtyny.

Dla mnie ten spektakl pozostaje najlepszym w całym festiwalu, i obiecuję sobie nie ominąć najbliższych występów Leny.


„Klub anonimowych aktorów”, reż. Rafał Derkacz

Powraca temat bycia aktorem przez wielkie A, poruszany także w innym spektaklu w ramach tego festiwalu. Ale tym razem rozpracowany przez trzech młodych mężczyzn.

Do takiej grupy idealnie pasuje, żeby temat wyłożyć bezpośrednio i z pokazaniem współzawodnictwa. Aktorzy są w strojach gimnastycznych. I niby pracują dla nas jako zespół, ale prześcigają się, próbują wyrwać sobie życiową szansę, dogryźć koledze, pochwalić się, dobrze się sprzedać. Z ciągle obecną, wiszącą w powietrzu oceną ich wysiłków w postaci elektronicznego rankingu punktacji, aktualizowanego nad nimi na ścianie.

Inscenizacja festiwalowa odbyła się równolegle z prawdziwym meczem,  na tym samym stadionie. Grzmiał tłum kibiców, dając odczuć energetyzujące uznanie odbiorców gdy osiąga się zwycięstwo.

Energia, humor i wigor młodych ludzi przeważa. Ale słychać dylematy, czy być na posadzie państwowej, prywatnej, czy może pracować jako free-lancer. Telewizja czy teatr? Grać metodą Stanisławskiego, czy przeżywać tu i teraz, czy może fizycznie zmęczyć się, żeby lepiej odegrać rolę ? Jak zaśpiewać „Sto lat” na pogrzebie własnej matki ?  Jak kwestię teatralną wypowiedziałaby jak flądra, a jak odegrałby łom? Czy różni się cierpienie zagranie z trzech różnych punktów wyjścia ?

Bardzo obrazowa jest scena, gdy młody artysta zalicza uderzenie pięścią w twarz ilekroć  dowiaduje się o braku etatu, ofercie pracy tylko na prowincji, niskiej pensji, konieczności grania w święta czy w walentynki. A do tego pan reżyser rządzący i stawiający wymagania metafizycznym językiem, który nie wiadomo czego chce, ale jest sfrustrowany swoim „tworzywem” i hojnie daje to odczuć.

Sztuka pozostawia z bardzo namacalnym odczuciem ciężaru, jakim jest bycie aktorem.


„Wieczna Komedia” Teatr Gdynia Główna.

Cóż za ironia. Minęło 2.5 tysiąca lat od napisania sztuki przez Arystofanesa, a kobiety wciąż spotykają się, żeby zaplanować jak wziąć swoje sprawy we własne ręce !

Dlaczego to jest takie trudne, dlaczego to zajmuje tyle czasu? Czy to w ogóle jest wobec tego możliwe?

W sztuce pada kluczowe zdanie: „Próbujemy zmienić cos bardzo starego. To jest osadzone w instytucjach, w rodzinach i w naszych głowach”. Przyznaję, że ja, zwolennik równych praw i zadeklarowany feminista, zachwiałem się w mojej wierze. W jednej ze scen artystki odtwarzają malarską scenę z kobietami, od których biegną w świat, do innych, niezliczone nici. W niektórych interpretacjach takie „wszycie w strukturę całego świata” można by interpretować jako cos pięknego, jako ważna rol w utrzymaniu wszechświata w całości, w kontakcie, w relacjach.

Ale w kontekście stale nierozwiązanych kwestii nierówności (nie tylko różnic !) w traktowaniu płci takie wszycie w tkankę społeczeństwa oznacza, że zastanego stanu nie daje się zmienić. Że tylu nici nie da się zerwać. Że jeśli pociągnie się jedną, czy nawet wiele – to wciąż w tej od wieków uświęconej pozycji społecznej będą trzymały te pozostałe nici.

Ciarki mnie przeszły na spektaklu niejednokrotnie. Także wtedy gdy wyświetlano współczesne cytaty z publicznych wypowiedzi na temat roli i praw kobiet. Gdy pokazano kobiety zajadle gdaczące na siebie wzajemnie, zadziobujące jedną z nich. Gdy rodzina „dbała” o kobietę poprzez ograniczanie jej swobody, ocenność i obniżanie jej wartości. Gdy pokazano mężczyzn interesujących się pięknie ubraną kobieta w klubie... niczym rząd paradujących za nią orangutanów o niskiej kulturze, instynktach i estetyce. I ową piękną kobietę  – która zachowuje się tak, jakby takie adorowanie ją dowartościowywało!

Za zbyt brutalne uznałbym sceny, gdy cztery aktorki upatrują na widowni jednego mężczyznę i zadają mu pytanie związane ze społeczna sytuacją kobiet. Ujęty światłem reflektorów widz musi odpowiadać na pytanie, które wymaga swoja konstrukcja gramatyczną prostego tak lub nie, ale… na wiele pytań ludzkość przez 2.5 tysiąca lat nie odpowiedziała. A aktorki stoją tuz przed nim, i wpatrują się uporczywie…

Czułem się w opresji. Niczym kobieta w niektórych ze swoich społecznych ról.


Artur Opalinski



fot. Krzysztof Winciorek



Ogólnopolski Festiwal Teatralny "Pociąg do Miasta" organizowany przez Teatr Gdynia Główna.
Projekt finansowany ze środków Miasta Gdyni.
Projekt objęty Patronatem Honorowym Prezydent Gdyni Aleksandry Kosiorek.


Komentarze

Popularne posty