RELACJE – stacja XI Pociągu do miasta Teatru Gdynia Główna.
W tym roku TGG poruszył niewątpliwie najczulszą strunę człowieczeństwa jaką są relacje, bo bez nich nie funkcjonujemy jako ludzie. Jako odbiorcy mieliśmy niewątpliwą przyjemność przyjrzeć się tym niejednokrotnie trudnym zależnościom występującym wśród ludzi, zajrzeć do wiary, pochylić się nad narodowością, zrozumieć inność, docenić przeszłość i wspomnienie, oswoić chorobę, czy okiełznać żywioł ludzkich uczuć. Siódmego dnia nie odpocząć, ale fetować i jeszcze mocniej przyswajać to zrozumienie.
„Świadek” spektakl Podziemnej Sceny Teatralnej ze Szczecina – bohater mocny, bez zahamowań i ogródek wykrzykuje nam w twarz swoje bolączki, nie przebiera w słowach, może oburzać i konsternować, ale mówi prawdę o swojej rodzinie i wierze wśród świadków Jehowy. Byłam w szoku w jaki sposób i z jakim przyzwoleniem odbywają się spotkania w tej wspólnocie. Bycie naocznym świadkiem takich zdarzeń nie pozostawia wyboru, otwiera Łukaszowi drogę do pełnej i wolnej przemiany na własnych zasadach zgodnych z Jego sumieniem, oczekiwaniami i postrzeganiem świata. Wykrzyczane pragnienie wolności, uwolnienie się ze szponów „organizacji”, bycie tu i teraz to naturalna droga już dla ...Roberta. Ciekawe projekcje i artefakty tylko podkreślają transformację, wprawiają nas w kolejne etapy tej swoistej podróży.
„Jeszcze Polska nie zginęła/Poland is not yet lost” to niezła satyra, jako recepta na polski nacjonalizm. Maciej Stuhr jako żydowski prezydent przyjmuje do Polski trzy miliony Żydów, a następne cztery miliony Polaków przechodzi na judaizm. Mając potężną grupę siedmiu milionów Żydów w Polsce dochodzi do referendum...ale nie tak od razu. Zanim to nastąpi swoje osobiste historie opowiadają nam Dorota Abbe i Kanadyjczyk Michael Rubenfeld. Holocaust, obozy jenieckie, zbrodnie hitlerowskie to wszystko wraca w Ich opowieściach jak bumerang. Łza leci po policzku, wspomnienia tej dwójki wizualizują się nam i wciskają w podświadomość. Integrujemy się z nimi, przeżywamy ich los, podziwiamy walkę o życie, słyszymy rodzinne historie, głównie o śmierci. Wspaniałym łącznikiem opowiedzianych historii jest Maja, która językiem jidysz mówi do nas, recytuje, śpiewa piosenki, jednocześnie przechodzi konwersję i przyjmuje judaizm. Spektaklowi towarzyszą projekcje, nagrane rozmowy z ludźmi, którzy także przyjęli tą wiarę. Różnorodna gra światłem, liczne dialogi i monologi, energicznie odgrywane sceny nadają powagę sytuacji. Czujemy się zintegrowani z bohaterami, poprzez ich opowieści płynnie wnikamy w Ich życie i historie. Na koniec referendum i ku zaskoczeniu obecnych pierwszego dnia spektaklu jest pół na pól, drugiego 41 procent na tak, 59 - na nie. Atrakcyjne argumenty teatru Festivalt z Krakowa prawie przekonały nas bardzo narodowościowych obywateli, że może jednak alternatywna droga życia jest „lekiem na całe zło” jak to śpiewała ponad cztery dekady temu Krystyna Prońko, może „nadzieja na przyszły rok” jest na wyciągnięcie ręki?
„Anatomia zdarzeń, kieszenie pełne wspomnień” latającego teatru Kantorowi z Rzeszowa, oddającego swoją nazwą hołd Tadeuszowi Kantorowi (spektakle powstają w Wielopolu Skrzyńskim – miejscu urodzenia artysty) nie może zostawić widza obojętnym. To on początkowo chłonie wypowiedziane opowieści, aby za chwilę w pełni się zintegrować. Każdy z nas ma zdjęcia, czy przedmioty, które mogą wywołać wspomnienia, bo należały do bliskich. Kwestia, czy jest to dobre, czy złe wspomnienie, a może trauma z dzieciństwa to rzecz subiektywna. Niesamowita grupa ludziaktorów spotykających się w zasadzie sporadycznie objawiła nam sedno takich wspomnień, było wzruszenie, śmiech i głęboka pamięć o tych których już z nami nie ma. Może to te drobiazgi przypominają nam o potrzebie relacji i o tym, żeby żyć chwilą, bo wszystko co później nastąpi jest już inną historią, której nieobecni nie dosięgną. Tu cisną się na usta słowa ks.Jana Twardowskiego „Nie umiera ten, kto trwa w pamięci żywych”, może właśnie te wspomnienia przenoszone w przedmiotach pomagają wskrzesić pamięć o bliskich. Zapewne tak jest.
Czuję się już trochę zmęczona, czwarty dzień „grzebania” w relacjach. Nie daję za wygraną, stawiam się godzinę wcześniej przed spektaklem, okazuje się, że już trzydzieści osób jest przede mną... no trudno, jedna myśl oby tylko zająć dobre miejsce. Warto było! Dosłownie nadciągają tłumy, organizatorzy informują, że do pomieszczenia wpuszczą tylko i aż dwieście pięćdziesiąt osób. Jestem, siedzę, pierwszy rząd, mam wrażenie, że tłum zaraz usiądzie mi na stopy i kolana, jakoś się ciśniemy w niedużej hali magazynowej. Punkt dwudziesta pierwsza pojawia się Milo, który wygląda jak drag queen. Nie jest to jednak tylko performance, chwila zabawy, czy gry pod publikę, ale prawdziwa historia osoby, która nie dotrwała do końca tranzycji. Temat trudny pod każdym względem, widownia chłonie występ Filipa Cembali, co piosenka, czy odegrana scena rozlegają się gromkie brawa. Aktor ma także wśród publiczności znajomych po fachu, cztery lata uczył się na deskach Teatru Muzycznego im.Danuty Baduszkowej w Gdyni. Jest profesjonany, dowcipny, trafia w punkt, widownia Go chłonie. Poznajemy historię trans płciowego człowieka ze wszystkimi etapami jakie musi przejść, by dokonać swej przemiany. Już wcześniej znałam temat dzięki historii syna Piotra Jaconia opisanej w książce „My, trans” oraz w reportażu „Wszystko o moim dziecku”. W tym dramatycznym czasie, moim zdaniem trudną sytuacją do zaakceptowania jest założenie sprawy swoim rodzicom o tranzycję, to upodlenie. Może dlatego ta mądra i utalentowana Milo – MyLove nie dotrwała do końca swojej walki o siebie i odeszła ze świata nietolerancji i totalnego niezrozumienia. Spektakl uwypukla przepaść mentalno-myślową ogółu społeczeństwa wobec takich osób, którzy są tacy jak my, ale natura nie jest w zgodzie z ich postrzeganiem płciowości. Brawo dla „Stowarzyszenia Inicjatyw Społeczno-Kulturalnych Europeum” za podjęcie tematu i za to, że jest to spektakl regularnie grany na scenie Teatru Polskiego w Szczecinie.
Piąty dzień potrzebuję wytchnienia i osiągam je dzięki „The Chairs” duetu Sary Kozłowskiej i Adama Kuzy z Łodzi. Piękny, zmysłowy, wyważony, spójny taniec ukazujący sedno relacji. Dominuje zmysłowość przeplatana dialogami o kondycji nawiązywania współczesnych relacji i czym ona de facto jest. To zawirowany, swoisty balans trudnych wyborów między życiem singla i pary, różne stany i etapy wspólnej drogi. Minimum środków, tylko tytułowe krzesła i projekcja światłem, w tle muzyka niesie nas przez emocje. Piękne, brawo!
Szóstego dnia znowu wpadam w trudny temat w „Ostatnim miłym wspomnieniu” Julii Lizurek z Krakowa, dowiadujemy się o tym, że AIDS jest niestety wiecznie żywy. To może być ten jeden raz i zarażenie gotowe. Pytanie na koniec przedstawienia, czy ktoś z Państwa badał się na obecność wirusa? Padają liczne odpowiedzi, że tak np. podczas koncertu lub kobieta w trakcie ciąży. Pełna świadomość, zero wstydu, jednak temat wydaje się bardzo oswojony. Moim zdaniem minęło już sporo czasu od pojawienia się tej choroby i ludzie są już bardzo świadomi. Nie kwestia tematu, a raczej wizja artystyczna mnie interesowała. Przezrocza w formie slajdów przedstawiające różne tematy, o wizerunku odcisku linii papilarnych palca z twarzą człowieka. Mamy ruszyć wyobraźnię, żeby zobaczyć świat przedstawiony, kolorowa plama, światłocienie, architektura budują napięcie i emocje.
Minął tydzień, jest niedziela, ja zapętlona w emocje i relacje w różnych kolorach. Mam „Stany mieszane” przed sobą, dosłownie i w przenośni. Za chwilę będzie Lena Witkowska i zespół „Rejs” z Krakowa, ale coś mi to mówi. Lena jest mi znana sprzed roku, zagrała przecież w dwóch przedstawieniach, też jest liczbą mistrzowska jak ja (z tego co pamiętam), a może to kolega obok był ta liczbą... Niezwykle inteligentna, profesjonalna, zabawna, po prostu pierwsza klasa! Już czekam w napięciu, bo to będzie bomba! Samo miejsce zapowiada się nietuzinkowo, zajezdnia trolejbusowa. Ogarniam wzrokiem, siedzimy pod pół okrągłymi dachami, już analizuje akustykę, będzie grało, a raczej będzie grane i muzycznie wybrzmiane. I tak się dzieje, nie szczędzą decybeli, Rejs wjeżdża, a nawet wpływa na pełnej mocy. To nie tylko spektakl, a koncert z nutą kabaretu. Lena jest bezbłędna, przybiera charakter granych postaci. Petarda! Funduje nam La Grande Finale, obok jazzu, bluesa, czy piosenki aktorskiej wyczuwam mocny pazur rocka. Odbieram Ją na scenie jak bym widziała młodą Korę, widzę jak śpiewa „Szare miraże”, a może mam za dużą wyobraźnię? Występ ten ukazuje oblicza ludzi, wskazuje jednoznacznie na potrzebę komunikacji. Teatr Gdynia Główna w tym roku mocno podniósł poprzeczkę, a co roku dosłownie wygrzebuje z nas najgłębsze pokłady wrażliwości, wstrząsa, zaskakuje, zmusza do refleksji, wszystko to ma swój określony cel. Po raz kolejny udowadnia, że to czas na konfrontację i poważne rozmowy, brak zgody na „dulskość” i utarte konwenanse. Czas żeby nie tylko oswoić się z innością, ale ją zaakceptować i zrozumieć dla uniknięcia tragedii i nieporozumień. Mamy być uważni i cenić drugiego człowieka, bo każdy jest tu po coś.
Iwona Jasiewicz
Komentarze
Prześlij komentarz