Mylove
Siedzimy. Siedzimy i czekamy.
Wpatrujemy się w białe drzwi na tle białej ściany, aż w końcu pojawia się w
nich postać ubrana na czerwono. Zaczyna mówić i śpiewać, i opowiadać. Już wtedy
wiemy, że będziemy świadkami czegoś wybitnego, że końcowy aplauz będzie na
stojąco.
Wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jak
jeden aktor jest w stanie tak bardzo wypełnić całą salę, całe półtorej godziny
własnym głosem, swoją obecnością, choć może należałoby powiedzieć swoimi
obecnościami. Filip Cembala w spektaklu „Mylove” wciela się w tak wiele ról, a
w każdą wchodzi w stu procentach. Od Milo w poszukiwaniu własnego miejsca w
świecie przez matkę i ojca, aż po sędziego, sąsiadkę, a nawet zamrażarkę. Każda
z tych postaci zostaje ukazana w pełni. Mieszają się poglądy i wątpliwości,
subtelne przytyki i wtrącone przekleństwa.
Cembala nie tylko opowiada, on sam
jest tą opowieścią. Gdy wchodzi w jednostronne dialogi, zdaje się być uwięziony
w jakimś innym świecie, patrzeć gdzieś poza widownię. Kiedy śpiewa, istnieje
tylko jego głos, a wszystko inne znika. Kiedy powraca do bycia dzieckiem, każde
słowo brzmi nagle jak wierszyk, wyrecytowany rodzicom z przesadną dykcją, ale
ociekający smutkiem i bólem – bólem bycia niezrozumianym, ciągłego ukrywania
się, zbierania setek drobnych ran podczas siedzenia przy niedzielnym stole.
Wreszcie gdy chowa się w zamrażarce, wybrzmiewa refleksja o poczuciu winy znanym
od dzieciństwa, ubieranym każdego ranka, podczas gdy tak naprawdę na całe lata
mrozimy w sobie cząstki samych siebie.
W imię ojca i syna, który
przecież jest córką… „Mylove” to historia tragiczna i piękna zarazem,
historia o przyjściu na świat w niepasującym ciele, o walce o prawo do bycia
sobą. Tak wiele pojawia się w niej wątków, tak wiele w niej przekonań i
poglądów, polityki i religii, nienawiści ukrywającej się w ludzkich słowach. To
opowieść o życiu zaplanowanym przez pryzmat płci i wywróconym do góry nogami z
powodu tożsamości. To opowieść tak bardzo dzisiaj potrzebna, wbijająca w fotel
i trzymająca w napięciu od samego początku do samego końca.
A chyba najpiękniejsze jest to, że
jest to opowieść tak wielogłosowa, przypominająca nam, że żadna osoba nie jest
osadzona w próżni, że otacza ją cały mikroświat – rodzina, sąsiedzi,
przyjaciele, lekarze, sędziowie, przedmioty. I każde z nich ma swoją perspektywę,
swoje widzenie rzeczywistości. Każde z nich jest pełne szarości, choć świat
wyobraża sobie w kategoriach czerni i bieli.
Trudno więc nie zauważyć, jak
wybitne to dzieło, nowy rozdział w sztuce teatralnej. Spektakl jednoosobowy, a
może wieloosobowy, ale zagrany przez jednego artystę. Cudownie napisany,
subtelnie, ze smakiem, z humorem. Osadzony na scenie, na której wszystko grało,
na której każdy wieszak i każde odwrócone krzesło były częścią opowieści.
Przykryty stertą marynarek, dzięki którym każda postać zachowywała odrębność i
zapadała w pamięć.
„Mylove” to absolutna perła
tegorocznego festiwalu oraz przypomnienie – tak bardzo ważne i potrzebne – że
ten lepszy świat, na który czekamy, wymaga jeszcze sporo budowania i zmian, i
mądrych ludzi, i pięknych słów.
Komentarze
Prześlij komentarz