„Jeszcze Polska nie zginęła”

 

„Jeszcze Polska nie zginęła” to bardzo sprawnie skonstruowana, słodko-gorzka manipulacja na trzy głosy.


Myślę, że połowa Polski nie pogardziłaby, gdyby jednak cofnięto wyniki tegorocznych wyborów prezydenckich, w których wygrał Karol Nawrocki. Część wyborców odetchnęłaby z ulgą, gdyby okazało się, że to tylko – być może – jakiś socjologiczny eksperyment lub ogólnopolski performance, który miał unaocznić nam społeczne nastroje. Jednak obsada Belwederu to żaden test – to najprawdziwsza prawda, która zostanie z nami na najbliższe pięć lat, czy tego chcemy, czy nie.

Jeszcze Polska nie zginęła” świetnie wkomponowuje się właśnie w ten polityczny moment. Nagle, w wideo-prezentacji, ukazuje się nam Maciej Stuhr, który ogłasza, że to jednak on kandyduje na prezydenta. Jest inny – nie krzyczy, jest uśmiechnięty. Ma w sobie trochę stand-upowego sznytu, lekkości, świeżości, więc przypada do gustu, szczególnie tym, którzy są znudzeni obecnym politycznym żargonem, wytartymi do bólu oskarżeniami, frazesami i duopolem. Maciej nie dzieli, a łączy. Czasem łączy tak mocno, że miejscami zahacza o granice absurdu.
Mimo mocno wyczuwalnego żartu i ironii, łykamy tę sytuację jak pelikany, bo młody Stuhr – mimo że przywdział żydowską myckę – nie udaje, że Maćkiem nie jest. Nawet potwierdza swoją wiarygodność nagłym zainteresowaniem judaizmem, przywołując swoje uczestnictwo w „Pokłosiu” i społeczny lincz, który się na niego wylał po premierze filmu.
Sytuacja sceniczna idealnie balansuje między tym, co prawdziwe, a zmyślone.

Kolejnej wiarygodności dodają aktorzy, którzy grają samych siebie i mają rzeczywiste pochodzenie żydowskie. Obcy akcent Michela Rubenfelda sprawia, że rzeczywiście czujemy się, jak gdyby misjonarze zza oceanu – do których jesteśmy przyzwyczajeni (Jehowi, mormoni) – zawitali do nas, tym razem z kolejną propozycją: krzewienia żydowskości. Już nie stoją na ulicy z ulotkami – tym razem zorganizowali tajne posiedzenie w gdyńskim magazynie. Trudno dostępne miejsce przy Placu Konstytucji 2 pomogło uwiarygodnić sytuację, byśmy mogli poczuć się częścią nowej elity, która ma szansę tworzyć – w ukryciu – nowy porządek świata, a przynajmniej polski na początek.
Dorota Abbe natomiast staje się swojskim łącznikiem, polskim mediatorem między imigrantem Michelem, odjechanym prezydentem Maćkiem a widownią. Jej postać sprowadza całą sytuację na rodzime podwórko.

Abbe, Rubenfeld i Stuhr – te obco brzmiące nazwiska to tajemnica i skomplikowana przeszłość, która się za nimi kryje. To historie migrantów i integracji w nowych środowiskach kulturowych. To opowieść o gościnności i niegościnności Polaków. O szansach na nowe życie. To historie miłości. W końcu to zmiana światopoglądu i walka z uprzedzeniami (Michael opowiada w spektaklu, jaką niechęć do Polaków żywiła jego babcia – dziś aktor ma żonę Polkę, jest u nas szczęśliwy i zapracowany;).

To historie dające nadzieję na pójście o krok dalej. Zaproszenie do lepszego poznania się – świetna scena rozbicia na czynniki pierwsze polskich słów o żydowskim pochodzeniu (bachor, siksa, łachmany) pokazuje, jak nieświadomie używamy słów o negatywnym zabarwieniu.
Początkowe sceny spektaklu to lekcja nienachalnej tolerancji, próba zastanowienia się nad współczesnymi relacjami polsko-żydowskimi. Światło rzucone na to, co przeszłe i skomplikowane, a być może nadal żywe jak niechciana plotka przekazywana z pokolenia na pokolenie. Podobała mi się ta lekcja tolerancji – okraszona absurdalnym humorem i ciepłym, bardzo bliskim kontaktem z aktorami.


Dygresja

Utożsamiamy się z historią polskich Żydów w tym przedstawieniu dużo bardziej niż z historią „Świadków Jehowy” czy „Ostatnim miłym wspomnieniem”, również prezentowanymi w ramach festiwalu „Pociąg do miasta”.
„Świadkowie…” byli neurotyczni, być może słusznie, bo opowiadali o narkotycznym życiu Roberta Rienta – autora książki, na podstawie której powstał spektakl. Dla mnie tempo było zbyt intensywne, a pytania kierowane do widzów – pozbawione oczekiwania na odpowiedź. Taki spektakl z chwili na chwilę staje się coraz bardziej obojętny.
Wierzę, że podczas dobrego spektaklu można poczuć się jak na spotkaniu z drugim człowiekiem i jego unikatową historią (definicja teatru wg Wyrypajewa).
Z kolei „Miłe wspomnienie”, mimo kameralnej atmosfery, często gubi wątki i traci uprzednio zbudowaną „rodzinną” relację z widownią. Twórcy argumentują, że brak spójności to zabieg celowy, mający odzwierciedlać nieczytelność wspomnień – dla mnie to naciągane.
Wierzę, że teatr, dzięki mnogości środków wyrazu, potrafi ukazać widzowi, że znajduje się on w „wspomnieniu”, a jednocześnie prowadzić go konsekwentnie przez akcję i odpowiednią dramaturgię.


W „Jeszcze Polska nie zginęła” wszystko się zgadza. Przedstawienie zaczyna się z impetem i humorem (Stuhr jako nowy prezydent). W kolejnych scenach aktorzy z ciepłem i uśmiechem zagadują do widza, wyjaśniając meandry polsko-żydowskich relacji. Historie są osobiste, więc łatwo się z nimi utożsamiamy. Szybko zyskują też wymiar geopolityczny (przywołana sytuacja w Gazie – nie każdy Żyd to wyborca Netanjahu).
Dają do myślenia, dają przestrzeń do refleksji, by zaraz rozśmieszyć widza scenką filmową, w której para Polaków szczęśliwie przeszła na judaizm. Sytuacja staje się jeszcze bardziej odklejona, kiedy okazuje się, że to para homoseksualna.
Gdyby w tym miejscu zakończyło się przedstawienie, mielibyśmy poczucie zgrabnie opowiedzianej historii, z której możemy wyciągnąć lekcję tolerancji, ale też zadać sobie pytanie o osobiste granice, poczucie humoru czy zdolność do autoironii.
Spektakl wymaga od widza wiele – sam nie mam łatwej odpowiedzi, z czego śmiać się wolno, a z czego nie wypada.

Twórcy „South Parku” pokazują, że można śmiać się absolutnie ze wszystkiego – nie ma tematów świętych. „Jeszcze Polska nie zginęła” przypomniało mi „Book of Mormon”, szczególnie scenę chrztu Mai Polki, w której raczej oglądamy erotyczny taniec w mokrym podkoszulku niż religijny rytuał.
Scena ma zachęcić do przejścia na judaizm – myślę, że u części widowni z powodzeniem. Dokładnie ten sam zabieg teatralny eksplorują twórcy „South Parku”, zachęcając do nawrócenia się na mormonizm. Czy w Polsce jesteśmy gotowi na tak luźne skojarzenia, zabawę formą, także tą sakralną? Kontrowersje wokół spektaklu pokazują, że nie każdy.
Widz bardziej doświadczony teatralnie będzie smakował dobrą dynamikę spektaklu i sprawność konstrukcyjną. Widz „bardziej poważny” może się oburzyć, nie zrozumieć metafor, nie dostrzec uniwersalności opowieści. Widz z tzw. nerwem politycznym (a Kaczyński to, a Tusk tamto) wykona pogrubiony, dwukrotny krzyżyk podczas spektaklowego referendum i nigdy nie odda ojczyzny Żydom!
Przy obu sposobach myślenia spektakl po prostu działa – pierwszego widza śmieszy, drugiego zmusza do refleksji.

Jak już wspomniałem gdyby tutaj spektakl się skończył, nadal byłby dobrze skonstruowany, oferowałby wiele uśmiechu i namysłu. Ale to nie koniec. Dostajemy wisienkę na torcie.
Wspomniane referendum – choć początkowo dające nadzieję – okazuje się nieważne. Nikt nie liczy naszych odpowiedzi. Wszyscy zostajemy zmuszeni do uczestnictwa w życiu państwa pod panowaniem nowego prezydenta.
„Buntownicy zostaną zgładzeni” – brzmią jednogłośnie aktorzy.
Cała lekcja tolerancji – na marne? Czuję, że nie. Została rozszerzona o lekcję narodzin totalitaryzmu. Jest retrospekcją do roku 1939.
Światła gasną. Widownia zostaje zamknięta. Rozpylony zostaje gaz.
W tym momencie jestem emocjonalnie porażony.
Uważam, że konstrukcja przedstawienia to majstersztyk. Kalejdoskop wrażeń, skojarzeń, pytań, na które można sobie odpowiadać jeszcze długo po spektaklu.


Tadeusz Batyr






Reżyseria i tekst: Michael Rubenfeld, Dorota Abbe
Obsada: Michael Rubenfeld, Dorota Abbe, Maja Polka
Scenografia: Monika Kufel
Czas trwania: 90 minut

  



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Szczegółowy program Festiwalu

„MyLove. Lekcja, której nie możemy oblać” (Manifest po spektaklu Rafała Matusza w wykonaniu Filipa Cembali)

SKRAWKI MIEJSKIE – ANATOMIA ZDARZEŃ. KIESZENIE PEŁNE WSPOMNIEŃ