Artefakty dziejów minionych, traumami naznaczone? - Recenzja spektaklu "Anatomia zdarzeń. Kieszenie pełne wspomnień"
Zbierałem się długo do napisania tej recenzji. Może nawet zbyt długo. Blokada kreatywna i prokrastynacja to wyjątkowo parszywi przeciwnicy, co jak co. Zwłaszcza, jeżeli chce się pisać o czymś - nomen omen - z pamięci. A spektakl, który zamierzam opisać, właśnie o wspomnieniach i pamięci traktował. Nie przedłużając zatem, pora przyjrzeć się temu, co gnieździ się gdzieś w hipokampie...
Jak już stało się niemal tradycją dla mnie - na co najmniej jeden ze spektakli musiałem pojawić się mniej lub bardziej spóźniony. Ot, "c'est la vie et ceci n'est pas une pipe", jak zdarza się mawiać. Gdy udało się po cichu zająć wygodne miejsce, nie przeszkadzając przy tym innym widzom (oraz widzkom) w oglądaniu. Ot, duży stół, nieco rozklekotany, nieco połatany kawałkami desek dla usztywnienia, garść krzeseł i zydli wokół - nic nadzwyczajnego, gdyby nie... bibeloty walające się po tymże stole. A co przedmiot, to opowieść. Masa opowieści. Im więcej historii wyzwalanych z odmętów pamięci przez przedmioty się słyszało, to nawet ich sentymentalno-nostalgiczno-anegdotyczny ton nie zawsze był w stanie przykryć fakt, że wiele z opowieści miewała nieraz traumatyczne działanie na człowieka, który był ich bohaterem. O tym właśnie chciała przekazywać ta sztuka - jak wiele mroku potrafi się kryć w naszych wspomnieniach. I jak często potrafią te cienie kłaść się na naszych życiach, podświadomie kierując naszymi ruchami. Takie przynajmniej wnioski wyciągałem z oglądania środkowych fragmentów. I tak by mogło zostać, gdyby nie...
Finał i zbliżające się zakończenie dzieła. Gdzie te czasem straszne, czasem śmieszne oraz nierzadko trochę bolesne historie czasów minionych, naznaczonych niedostatkami oraz różnymi innymi niedogodnościami, zaczynają promienieć jakimś takim dziwnym ciepłem. I wtedy w mojej głowie zakiełkowała pewna myśl: co z tego, że nieraz było ciężko czy niewesoło, gdy na koniec wszystkiego liczy się przebaczenie? Taka refleksja przyszła do mnie na finał, kiedy aktorzy po kolei wzdychają, kogo już nie ma. Albo jakie miejsca już zniknęły. Takie - symboliczne i dosłowne zarazem - odpuszczenie, stanowiło piękny moment dla przeżycia wewnętrznego oczyszczenia i zastanowienia się nad tym, jakież to niezwykłe historie krążą w naszych rodzinach? Podobnie wyraźnie zapamiętałem inny fragment końcówki, gdzie puszczono rozmowę telefoniczną między mężczyzną a jego mamą. Kiedy w dialogu mężczyzna prosił mamę o to, żeby przypadkiem nie wyrzuciła pewnych pamiątek, a ona skwitowała tylko w odpowiedzi, że "takich rzeczy się nie wyrzuca" - lepszego przesłania nie można było się doprosić, nawet jeśli było oczywiste.
Po całym spektaklu i spędzeniu chwili czasu w trakcie spotkania z twórcami i wykonawcami - czule określane przeze mnie jako "after-party" - zostały osady ciepła, uczucia nostalgii, spokój... Ale również i zaczęły się wynurzać z głowy zasłyszane anegdoty i opowieści rodzinne, które nierzadko zdarzało mi się prowokować, przy okazji większych rodzinnych spotkań. I chociaż słyszałem wiele z nich równie wiele razy, to uważam, że warto pamiętać takie opowieści - zwłaszcza, że są dla nas podstawą naszej indywidualnej tożsamości, pozwalają wyciągnąć wnioski, a także czasem dają szerszą perspektywę na interakcje między nami a naszymi rodzicami czy dziadkami. Tak więc, opowieści rodzinne pozwalają nam lepiej rozumieć to, kim jesteśmy i skąd pochodzimy.
Komentarze
Prześlij komentarz