Każdy ma swoją "klatkę schodową" i swoje "pół biedy" (recenzja spektaklu "Ludzie swobodni w świetle badań empirycznych")


Świat, do którego zaprasza nas Dorota Abbe, opowiada o bezdomności, ale czy tylko? W spektaklu "Ludzie swobodni w świetle badań empirycznych" dostrzegam uniwersalną tęsknotę za tym, co już nie powróci i nie może wrócić. Moje ciało jest nagle jakieś inne. Jakoś dziwnie stało się, że odmawia mi posłuszeństwa. Ludzie, którzy nas znali już nas nie poznają albo nie chcą nas poznawać. Jakoś dziwnie znajdujemy się w sytuacji, w której wcale nie chcieliśmy się znaleźć, a jednak wydarzyło się to niejako naturalnie, samo. Ta niewytłumaczalna tęsknota i owy dziwaczny stan rzeczy, który potoczył się inaczej, niż byśmy tego chcieli, wydaje się być uniwersalny dla wielu z nas. Bo czy chociażby pandemia nie była dla nas właśnie takim zaskoczeniem, które wepchnęło nas w nieprzewidywalny wir zdarzeń? Właśnie w tym tkwi piękno i kunszt spektaklu Doroty Abbe. Z jednej strony opowiada o czymś całkowicie konkretnym, a jednocześnie aktor-naturszczyk wywołany już na początku spektaklu z widowni stanie się naszym wspólnym reprezentantem tzw.

everymanem. Być może każdy z nas mógł być wybrany do opowiedzenia tej historii. Jednak zagłębiając się w nią, cieszymy się, że wyłoniony widz-aktor wziął niejako brzemię opowiadania na siebie i to on stał się jego tragiczną częścią. Śledzimy go i wszystko "dzieje się naturalnie". Przeżywamy z głównym bohaterem bardzo zabawnie i minimalistycznie zrealizowane typowe życie. Bierzemy ślub, jesteśmy z żoną 32 lata. Gramy w łapki, chorujemy, jesteśmy nawet bioenergoterapeutą i ostatecznie opuszczamy nagle miejsce gry. Inny aktor-widz nas zastępuje i bierze na siebie dalsze brzemię opowiadania. Jednym słowem co często pada w spektaklu z ust doskonałego wodzireja Łukasza Schmidta prowadzącego nas przez meandry typowego życia "alkohol pojawił się naturalnie". Chcielibyśmy wrócić (na scenę) do żony, z którą byliśmy przecież 32 lata, ale już nie chce nam na to pozwolić zwodząca nas klatka schodowa grana przez Grażynę Gabrylejewicz. Jej zmysłowy głos kusi nas, lecz mimo to wciąż pozostaje zamknięta. Klatka schodowa staję się tu symbolem wszystkich naszych najwspanialszych wspomnień i wyobrażeń. Staję się utopijnym wymysłem nie do zrealizowania, transcendentalną wizją, marzeniem niby tak prostym, a równym zdobyciu kosmosu. Przecież to tylko k l a t k a s c h o d o w a! Obserwowanie tej sceny potrafi nas zawstydzić. Przypomnieć nam wszystkich "swobodnych", na których machnęliśmy ręką. 

Jednak spektakl Doroty Abbe nie jest ckliwym zmuszaniem widza do poczucia winy. Wznosi się dużo głębiej poza banalność i dotyka głębi naszego ja. Czy doceniam to, co mam, czy doceniam te wszystkie małe rzeczy, z których składa się moja rzeczywistość? Być może wcale już ich nie dostrzegam... Scena "klatki schodowej" odgrywanej przez Grażynę Gabrylejewicz i pukającego Zbigniewa Krakowskiego jest mieszaniną romansu i tragedii. Pomysł by była żona odgrywała teraz rolę zamkniętej klatki, jest piękny i przewrotny w swej subtelności. W spektaklu o ludziach swobodnych nie brakuje takich smaczków. Tekst rozpisany przez Kubę Kaprala jest poezją stworzoną z autentycznych przeżyć bezdomnych. Zazwyczaj angażowanie naturszczyków grozi przerobieniem teatru na coś bardziej przypominającego wykład lub miting. Jednak dzięki warstwie tekstowej i prowadzeniu całej sytuacji przez aktora Teatru Nowego w Poznaniu Łukasza Schmidta te obawy znikają już od pierwszych scen. Aktorzy-naturszczycy czują się na scenie świetnie, dokładnie wiedzą co robią i godnie towarzyszą na niej profesjonaliście. A to, co się wydarzy, zaraz sprawi, że spektakl pozostanie w Państwa sercach na dłużej. Niedługo po uroczej scenie romansu z klatką schodową pojawi się monolog wspomnianego już aktora. Naszemu bohaterowi ciało zacznie odmawiać posłuszeństwa. Jednak jak to bywa kiedy "alkohol pojawia się naturalnie" potrafimy lepiej bagatelizować problemy, zamiatać pod dywan, odkładać wszystko w nieskończoność. W końcu ledwo otwieramy oko, bo drugie mamy zapuchnięte i kwitujemy to zwykłym "pół biedy", a przecież to tylko pół!, a nie cała bieda, więc wciąż nie jest tak źle. Scena poraża dzięki doskonałemu, wręcz ekstatycznemu wykonaniu. Na pewno pomogła tu również sprawnie wpleciona w słowo choreografia Pauliny Wycichowskiej. Podkręca ona naszego bohatera do maksimum, a pojawiające się w transie zapomnienia co jakiś czas rzucane "pół biedy" napawa widza lękiem. Chcemy, żeby przestał i przestaje, bo w życiu wszystko dzieje się "naturalnie". 

Pragnę na koniec dodać, że niepodważalną siłą spektaklu jest właśnie wykon głównego bohatera, narratora, wodzireja Łukasza. Dzięki niemu spektakl mimo podejmowanego tematu wypełniony jest również radością, żartem, śmiechem przez łzy, tańcem Jokera, który mówi ciałem, to czego już nie da się wypowiedzieć słowami. Spektakl przypomniał mi trochę popularny teraz film "Na rauszu" Thomasa Vintenberga tak jak on "Ludzie Swobodni..." Doroty Abbe nie chcą nas moralizować, a jedynie pokazują pewną "naturalną" kolej rzeczy. Czy rzeczywiście jest naturalna? Na to muszą już Państwo odpowiedzieć sobie sami.


Filip Wójcik
Sopot, 31 lat

Komentarze