W poszukiwaniu raju utraconego



Monodram „Atrapa i Utopia” to głośna, wybuchowa i pełna ekspresji, krytyczna podróż Iwony Koneckiej przez współczesny świat i własne życie ubrana w intrygującą formę, którą autorka definiuje jako esej teatralny. Eksperyment ważny i wartościowy, ale jednak nie w pełni udany.
Iwona Konecka, wszechstronnie wykształcona aktorka i reżyserka, ściśle związana ze skierniewickim Teatrem Realistycznym, prężnie działająca animatorka kultury, zafascynowana współczesną poezją rodzimą badaczka literatury, w ramach festiwalu Pociąg do Miasta zaprezentowała monodram „Atrapa i Utopia”. W nowatorskiej i wymykającej się jednoznacznym kategoryzacjom formie stojącej gdzieś pomiędzy performancem, stand-upem i parawykładem akademickim reżyserka i aktorka stawia przed widzem fundamentalne pytania o poszukiwanie sensu i znaczenia świata dziejącego się teraz, oraz tego jak, i czy w ogóle, można ukształtować przyszłość, zarówno w aspekcie jednostkowym, jak i w kategoriach powszechnych. Bawi się przy tym konwencją, nieustannie zmieniając formę ekspresji, przechodząc od suchego, poważnego wykładu, prawd i definicji wygłaszanych ex cathedra, poprzez rolę dobrodusznego nauczyciela starającego się wyjaśnić zawiłości przedstawianej lekcji poprzez szereg mniej lub bardziej poważnych rysunków i wykresów, aż do swobodnego monologu. Umiejętnie splata wstawki filmowe, autorstwa Łukasza z Bałut, z fragmentami współczesnej polskiej poezji i kluczowymi wydarzeniami z własnego życia.
Całość kreacji opiera się na próbie analizy i interpretacji współczesności, dekonstrukcji tytułowej atrapy oraz refleksji nad istotą i możliwością zaistnienia utopii. Autorka zaczyna bardzo mocno, jak u Hitchcocka, od pokazania atomowego grzyba i towarzyszącej wybuchowi fali uderzeniowej. Obrazom tym towarzyszy dziwaczna wokaliza, irytująca i niepotrzebna. Konstrukcyjnie spektakl łamie się w dwie części zbudowane na różnych energiach. W pierwszej jest popisem erudycji twórczyni, podczas którego zastanawia się ona nad istotą rzeczywistości. Przepięknie bawi się słowami, zarówno signifiant jak i signifié, znakiem i jego znaczeniem, przeprowadzając uroczą dekonstrukcję i szaradę. Następnie sięga do formy eksperymentu myślowego dla przeprowadzenia dowodu na słuszność tezy o zależnościach między globalną ekonomią, symbolizowaną tu poprzez cenę baryłki ropy, a aktywnością ludzką, gdzie za przykład służy jej własne życie. Długo i bardzo szczerze budowany wywód autobiograficzny pozostaje jednak urwany, zatrzymany bez wyraźnej pointy, bez kropki nad i. Druga część spektaklu jest wibrująca, niepowstrzymana, wyrywająca się poza ciasne ramy wykładu. Widz zderzony zostaje ze ścianą dźwięku, natłokiem i naporem obrazów, coraz szybszym i bardziej poszarpanym monologiem aktorki, w którym nieustannie wraca fraza wyrwana z wiersza, mówiąca o rodzącej się gdzieś pod skórą rewolucji. Kulminacyjny, ekstatyczny taniec na beczce-baryłce, w strugach koncernowej coli-ropy, wykonywany w stroju tancerki z klubu nocnego skrzyżowanej z wynaturzoną, wykreowaną przez przemysł marketingowy postacią świętego Mikołaja, nałożony na obrazy płonących tankowców i ptaków topiących się w ropie jest wstrząsający. Obrazy bezmyślnego pędu konsumpcji budzącego do życia demony nieuchronnej katastrofy rodzą potężne napięcie, które jednak autorka pozostawia samemu sobie, energia przelana na widownię bezpowrotnie ulatuje, tak jakby nigdy jej tam nie było.
Diagnoza, którą Konacka stawia i udowadnia jest ze wszech miar słuszna. Współczesność jest atrapą, wydmuszką, makietą stworzoną dla interesu i zysku korporacji, rządów, skomplikowanych struktur będących poza zasięgiem zwykłego człowieka. Utopia, raj, wymyślone miejsce wiecznej szczęśliwości nie daje gwarancji ziszczenia się i spełnienia. Pozornie błaha okoliczność może okazać się dla niego brzemienna w skutkach i doprowadzić je do ruiny, popchnąć w stronę postępującej entropii. Autorka stawia tu wielkie znaki zapytania, nie dając na nie jednoznacznej odpowiedzi. Zatem jeśli nie pokojowa utopia, to może rewolucja? Motyw ten przewija się i powraca przez cały spektakl, prowadzi do niego ciąg skojarzeń ropa-paliwo energetyczne, cola-paliwo konsumpcji, butelki wypełniane raz jednym, raz drugim. Za zapalnik zaś może posłużyć wszystko, gest, obraz, słowo, wiersz. I znowu, tak wiele zależy od zdawałoby się nieistotnego na pierwszy rzut oka szczegółu. Refleksja Konackiej jest gorzka. Rewolucji nie będzie, o ile każdy, jednostkowo, samodzielnie, nie znajdzie własnego zapalnika, własnej iskry. Ale czy rewolucja doprowadzi do powszechnej szczęśliwości, czy też pożre własne dzieci?
Konacka porusza się w bardzo skromnej scenografii, zbudowanej zaledwie z kilku elementów. Centralne miejsce zajmuje w tym spektaklu beczka, będąca jednocześnie baryłką ropy, bębnem, mównicą, sceną taneczną. Uzupełnia ją tablica i ekran, a miejsce w który rozgrywa się sztuka domyka świetnie zrealizowane światło. Umiejętnie poprowadzone wycina, buduje, otwiera i zamyka kolejne przestrzenie, tworząc aulę uniwersytecką, klub nocny czy barykady.
Dźwięk w tym spektaklu to bardzo potężne medium. Jest równie plastyczny jak słowo, autorka kilkukrotnie śpiewa, raz umyślnie kalecząc angielski ciężkim akcentem, który jednak nie przeszkadza w zrozumieniu treści, pokazując, że jest to nowy język powszechny, uniwersalny sposób komunikacji. Po chwili zaś akompaniując sobie beczką-bębnem wykonuje liryczną pieśń czarnych niewolników przeznaczonych do zbierania bawełny. Ta sekwencja poruszyła mnie mocniej niż zalanie widowni ciężkim techno wykrzykiwanym po niemiecku. Pieśń niewolnicza wybrzmiała również lepiej niż zaplanowane w kulminacji spektaklu katharsis, którego narzędziem była poezja. Widzowie dostają bowiem prezenty, aktorka schodzi ze sceny w publiczność i częstuje widownię fragmentami współczesnej prozy i wierszy, zachęcając jednocześnie do głośnego ich odczytania i zastanowienia się nad ich treścią. Zmusza widzów do wejścia w rolę chóru greckiej tragedii. Jednak publiczność podeszła do tego eksperymentu niechętnie i dość nieufnie, w rezultacie scena ta nie zagrała. Zabrakło chemii na linii twórca-widz.
Tym razem wyjście ze sztuką w strukturę miasta było dość niefortunne. Otwarta rampa kolejowa leżąca tuż przy czynnej linii mimo ciekawych możliwości okazała się niełaskawa. Hałas pociągów zagłuszał dźwięki spektaklu zmuszając artystkę do robienia nieplanowanych pauz, przez co energia i emocje gromadzone w poszczególnych scenach bezpowrotnie się ulatniały. Uciekała również uwaga widzów, czego nie udało się już do końca sztuki nadrobić i odbudować. Wymuszona kąpielą w coli rezygnacja z mikroportu spowodowała, że w końcowych scenach, przede wszystkim w momencie wyjścia w widownię autorka była kompletnie nie słyszalna. Proces budowania kontaktu z widzami przerwała również dość poważnie wyglądająca kontuzja, którą aktorka odniosła w jednej ze scen.
Mimo, że „Atrapa i Utopia” opiera się na poezji, a więc słowie cyzelowanym, oszczędnym, dopieszczonym, zabrakło takiej samej pieczołowitości w jego wygłaszaniu. W sekwencjach autobiograficznych pojawiała się natrętnie irytująca wokaliza samogłoskowym wypełniaczem, a w momentach, w których Konacka traciła czujność gubiły się jej wygłosowe nosówki.
Nie można odmówić „Atrapie i Utopii” oryginalności, bogactwa znaczeń zapakowanych ciasno, często zbyt ciasno, w postdramatyczną formę. Nie jest to jednak spektakl odpowiedni do wyjścia w plener. Niezagospodarowane emocje, ulatująca gdzieś w kosmos i niewykorzystana energia, niedbałość o brzmienie słów, wszystko to spowodowało, że tym razem to jednak chaos zastąpił magię.

Agata Zaręba-Jankowska

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Szczegółowy program Festiwalu

„MyLove. Lekcja, której nie możemy oblać” (Manifest po spektaklu Rafała Matusza w wykonaniu Filipa Cembali)

SKRAWKI MIEJSKIE – ANATOMIA ZDARZEŃ. KIESZENIE PEŁNE WSPOMNIEŃ