System zmieli nas i zniszczy – o „Próbach Józefa K.”
Festiwal teatralny Pociąg do miasta – Stacja Obrzeża wystartował głośno i fantastycznie premierą spektaklu „Próby Józefa K.” w reżyserii Ewy Ignaczak. Intrygująca autorska adaptacja powieści-moralitetu Franza Kafki okazałą się strzałem w dziesiątkę.
„Próby Józefa K.” to przedsięwzięcie o
oszczędnej, jednak w żadnym wypadku nie ubogiej, formie. Reżyserka i autorka
scenariusza, Ewa Ignaczak zaprosiła do współpracy przy swojej najnowszej sztuce
ciekawe i charyzmatyczne osobowości – Marka Kościółka, który wcielił się w
tytułowego Józefa K., prezesa wielkiego banku oraz Jakuba Kornackiego, na
którego barkach spoczął ciężar kreacji pozostałych występujących w dramacie
postaci. Ta wielość wcieleń zupełnie mu nie przeszkadza, przełącza się między
kolejnymi rolami z łatwością i gracją nadając każdej swojej scenicznej
osobowości odmienny rysunek. Nie powtarza się w kreacji, nie powiela sam
siebie. Wszystkie męskie wcielenia Jakuba są bez zarzutu, jednak w rolach
kobiecych, czy to gospodyni pani Grubach, czy kochanki Józefa staje się
przerysowany, manieryczny, zbyt mocno polegający na stereotypach i szablonach,
a jakie kultura tradycyjnie wpisuj postacie kobiece. Z kolei Józef K, zgodnie z
duchem swojego literackiego pierwowzoru, miota się i gubi, przechodząc spektrum
nastrojów. Słowo nie jest jego domeną Kościółka, chwilami plącze się i traci
rytm, jednak wszystko to rekompensuje ekspresją ciała.
Oszczędna scenografia, złożona z zaledwie
trzech elementów – mobilnego podestu, żelaznego łóżka i sprytnie ogranej rampy
oświetleniowej - nieustannie transformujących, płynnie zmieniających swoje
znaczenia, dobitnie podkreśliła klaustrofobiczność sytuacji w jakiej znalazł
się Józef K. Dodatkowo nastrój osaczenia i narastającej grozy budowało miejsce,
w którym wystawiono premierę. Dziedziniec zespołu szkolno-przedszkolnego w
Karwinach w Gdyni, niewielki plac, studnia otoczona ze wszystkich stron
ścianami pełnymi pozamykanych, ciemnych okien. Archetyp zimnego urzędu,
narzędzia jakiegoś mrocznego i niezrozumiałego systemu. Systemu przymusowego,
od którego nie ma ucieczki. Przestrzeń doskonale korespondowała tu z
powtarzającym się w pętlach motywem obserwowania świata przez okno. Józef,
postawiony w zadziwiającej, początkowo jedynie irytującej, ale wydawałby się
niegroźnej sytuacji, z której, jak sądzi, stosunkowo łatwo będzie się mu
wyplątać, zmuszany jest przez kolejne postacie do ciągłego sprawdzania kto i co
znajduje się po drugiej stronie szyby. Wraz ze zwiększaniem się liczby
obserwujących, w których rolę wciągana jest publiczność, poczucie grozy,
wyobcowania i groteski tego dziwnego procesu narasta. Przyspiesza również tempo
spektaklu. Z każdą pętlą, z każdym rondem wzmaga się gonitwa myśli, gra aktorów
nabiera pędu, emocje stają się intensywniejsze ocierając się momentami o
granice szaleństwa. Gonitwa ta obrazuje bezlitosny wyścig z czasem. Józef staje
do niego nieprzygotowany, na starcie skazany na porażkę, nie dysponuje bowiem
niezbędnymi informacjami o miejscu ani godzinie rozpoczęcia swojego procesu.
Zmuszony okolicznościami, bezwolnie pozwala się kierować, dokonując
chaotycznych, przypadkowych wyborów. Spokojne do tej pory tony przechodzą w
krzyk, płynny ruch w urywane, szarpane sekwencje, przywodzące na myśl sceny
rodem z horroru, by w kulminacyjnym punkcie zatrzymać się nagle, urwać się w
sali sądowej. Jest to jednak tylko pozorne uspokojenie, ułuda i mara, gonitwa bowiem
zaczyna się na nowo. Osacza, zniewala, doprowadza do obłędu, pędzi do
dramatycznego końca.
Spektakl zręcznie żongluje konwencjami,
łączy i miesza tradycyjną grę aktorów ze środkami audiowizualnymi w postaci
wstawek filmowych wyświetlanych w przestrzeni gry. Ewa Ignaczak zdecydowała się
tu na wejście w formę teatru w teatrze, w końcu to tytułowe próby, wprawki. Nic
nie jest jeszcze ostateczne, pewne, zamknięte. Aktorzy kilkukrotnie zanurzają
się i wychodzą z ról, bawiąc się z widzami. Wszystko zaczyna się niejako z
zewnątrz, spoza świata „Procesu”, by po chwili wejść głęboko w tekst. Postacie,
w które wcielił się Jakub Kornacki wielokrotnie nawiązują na moment, na chwilę,
bezpośredni kontakt z publicznością besztając Józefa K, co jeszcze mocniej
uwydatnia absurd sytuacji w jakiej się znalazł. Bohater Kościółka również ogrywa
publiczność, przypisując widzom rozmaite role i zmuszając ich tym samym do
zastanowienia nad własną kondycją. Z obojętnych obserwatorów stają się w pewnym
momencie skąłdnikami aparatu opresji, by bliżej finału stać się, jak Józef K.
oskarżonymi w własnych, zawiłych sprawach.
Józef K. jest przede wszystkim samotny.
Mówią o tym aktorzy na wstępie spektaklu. Widzowie mogą obserwować rozmowę
Jakuba i Marka, aktorów zmierzających na próbę sztuki. Wyobcowanie i bezwolność
Józefa powtarza się w jego interakcjach z kolejnymi interlokutorami, również
wtedy, gdy zdjęty grozą swojej sytuacji zaczyna desperacko szukać pomocy u
coraz to nowych osób. Dając się przy tym im wszystkim wykorzystywać, co chwilę
porzucając i zmieniając sposób działania, przyjmując rozmaite strategie obronne
począwszy od zaprzeczania, poprzez agresję, atak, osunięcie się w absurdalną
obojętność, postępujące zdziecinnienie, aż po apatię i zrezygnowanie.
Twórcy „Prób” z wielką pieczołowitością
podchodzą do wagi i znaczenia słowa, w kolejnych scenach wybrzmiewają zdania
zaskakująco gorzko aktualne również w kontekście pozateatralnej rzeczywistości.
Nie sposób nie zauważyć paraleli do zmiany organizacji systemu sądownictwa w
kraju, postępującego paraliżu Sądu Najwyższego, który niepokojąco staje się
odbiciem swojego literackiego odpowiednika. Można się zastanawiać czy zamiana nazwy
stanowiska zajmowanego przez K. z literackiego pierwowzoru, gdzie piastuje
stanowisko pierwszego prokurenta wielkiego banku na padające w spektaklu
prezesa jest zabiegiem celowym, czy jedynie omyłką aktora. Ewa Ignaczak w swojej
drodze artystycznej nie ucieka od nawiązań i współczesnych kontekstów, z łatwością
wplatając je w swoje artystyczne wizje, jak miało to miejsce choćby w przypadku
jej wcześniejszej plenerowej produkcji „Maski”. Teatr Ewy to szuka słowa, wielka
szkoda zatem, że aktorzy nie zdecydowali się na grę z mikroportami, bowiem
część kwestii, szczególnie tych wypowiadanych w scenach rozgrywających w
obrębie stałego elementu scenografii usytuowanego w głębi przestrzeni
scenicznej była słabo, bądź w ogóle niesłyszalna.
Ewa Ignaczak w swojej interpretacji „Procesu”
przepięknie rozplanowała i przeprowadziła rozmaite tropy. Szalik, który w
pierwszych scenach nosi urzędnik nakreślający Józefowi jego sytuację i powiadamiający
go o wszczęciu postępowania oraz aresztowaniu, kilka chwil później przy
wokalizie brzmiącej jak błagalna pieśń religijna wywołuje skojarzenia tałesem. Mistyka
łączy się przyziemną rzeczywistością, sacrum wkracza w sferę profanum. Jabłko,
jakim karmi się Józef splata się z obrazami z pracowni malarza sądowego
przedstawiającymi drzewa. Zarówno wtedy, gdy na płótnach dostrzec można drzewo
wiadomości dobrego i złego, jak i wtedy, gdy metamorfuje ono miękko w budzące
grozę drzewo szubieniczne, wisielcze, aż wreszcie martwe, rozsypujące się
próchno. Warto również zwrócić uwagę na sceny z panią Grubach – których
wyznacznikiem i kontrapunktem staje się ogrywanie jedynego barwnego elementu
spektaklu jakim jest robótka ręczna, szalik dziergany na drutach przez
kucharkę. Cały spektakl konsekwentnie utrzymany jest w monochromatycznej
tonacji czerni i bieli, tu natomiast widzimy krwiście czerwony kłębek wełny, w
którym Józef pragnie odnaleźć nić Ariadny, bezpieczną ścieżkę prowadzącą poza
labirynt, a który ostatecznie staje się oplątującą go siecią. Kolejną pułapką. Głęboka,
intensywna czerwień odcina się ostro barwą krwi, mięsa, życia, namiętności.
Pani Grubach wszak podczas rozmowy z Józefem, skryta przed jego oczami za
drzwiami porusza się do rytmu tanga. On jednak, zdjęty strachem nie zwraca na
nią uwagi, pozostaje ślepy i zaplątany we własne sprawy. Majacząca gdzieś na
horyzoncie droga ucieczki jest niedostępna, niemożliwa do przejścia, ścieżki do
niej prowadzące skutecznie zablokowane.
Nie sposób pominąć również realizacji dźwięku,
nad którymi czuwała Marzena Chojnowska. Ostre, wibrujące tony smyczków i
momentami irytujący, rzężący akordeon, użyte w spektaklu oszczędnie i z
wyczuciem, podobnie jak intrygujące efekty dźwiękowe dopełniające i budujące
sceny rozmowy bohatera z kapelanem więziennym. Dźwięk nie przytłacza, podkreśla
jedynie to, co najważniejsze. Współtworzy nastrój osaczenia i wyobcowania.
Drażni wysokimi tonami, rezonuje i drga. Tak jak kluczowe słowa, prosta melodia
powraca w pętlach.
„Próby Józefa K.” to odważne i oryginalne
podejście do skomplikowanej i jakże niejednoznacznej prozy Kafki. Wyjście, z
trudnym przecież tekstem poza bezpieczne ramy budynku teatru i zanurzenie się z
nim w surowej tkance miasta wypadło znakomicie, zmuszając jednocześnie widzów
do wzmożonego wysiłku i ciężkiej pracy przy odbiorze i interpretacji spektaklu.
W niedalekiej przyszłości „Próby” trafią w przestrzenie teatru Gdynia Główna. Z
pewnością ciekawym doświadczeniem będzie ponowne spotkanie z interpretacją Ewy
Ignaczak, tym razem zamkniętą w podziemiach dworca.
Agata
Zaręba-Jankowska
Komentarze
Prześlij komentarz