Ramię w ramię do szczęśliwości


Wiewiórki zbierające grzybki, Poradnia Świadomego Macierzyństwa, najlepsze sposoby na wywabianie trudnych plam – wszystko w atmosferze budzącego się ducha spółdzielczości i pytań o istotę społeczeństwa. „Spólnota” to kolejne prześwietne wydarzenie Festiwalu Pociąg do Miasta.
Marta Streker, reżyserka “Spólnoty”, spektaklu zrealizowanego przez zespół Teatru Układ Formalny z Wrocławia, zabrała publiczność w podróż w dwudziestolecie międzywojenne, by prześledzić rozwój aktywności spółdzielczej społeczeństwa. Pokazuje ferment jaki wywołała, kontrowersje i antagonizmy, ale też nadzieje, możliwości i siłę jakie daje wspólne działanie. Śledzimy narodziny „poważnej i dorosłej” kooperatywy spożywczej, organizowanej od podstaw, z inicjatywy i jako rezultat udanego eksperymentu spółdzielni dziecięcej. Wszystko to rozgrywa się na tle burzliwych wydarzeń dwudziestolecia. Obserwujemy zatem wiece polityczne, spotkanie wrogich manifestacji, agitacje i prężne działania społeczników.
W „Spólnocie” czwarta ściana właściwie zniknęła. Widzowie stawali się scenografią, grali drzewa w lesie, animowali pacynki, nosili transparenty, w końcu na równi z aktorami śpiewali pieśni i brali udział w dyskusji. Aktorzy, momentami zbyt napastliwie, wciągali publiczność w swoje działania zmuszając widzów do zastanowienia i ustosunkowania się do niewygodnych pytań o ciemne karty historii kraju, których nie da się w prosty sposób wywabić octem albo kwaskiem cytrynowym. Sekwencja ta, bardzo mocna w przekazie, pozostaje w moim odczuciu nie wykorzystana. Adam Michał Pietrzak w roli młodego aktywisty z zaciekłością neofity atakuje widzów w poszukiwaniu odpowiedzi co należy zrobić z niewygodnymi wydarzeniami. Zapomnieć o nich? Schować z widoku, zakryć czymś innym? Zniknąć? Zdaje się nie słuchać głosów płynących z publiczności a starających się nawiązać z nim dyskusję. Nieustannie atakuje. W finale sceny nie pada też żadna sugestia, żaden pomysł na rozwiązanie tego dylematu. Wielka szkoda. Lekkość przechodzenia od wspólnej zabawy w pieczenie ciasta czy naukę parzenia herbaty do refleksji nad „poważną”, nie zawsze chlubną historią,  jak zasada ograniczania liczby studentów (numerus classus) czy zorganizowanie w Berezie Kartuskiej obozu odosobnienia, przez część historyków określanego jako obozu koncentracyjnego dla oponentów politycznych, stanowi o sile tego spektaklu.
Aktorzy poruszają się tu właściwie w całej dostępnej przestrzeni. Sprawnie dzielą i przegrupowują publiczność, kreując coraz to nowe miejsca poprzez proste zabiegi zmiany ustawienia krzeseł. Scenografia jest bogata, choć w przeważającej większości składa się z drobnych, mobilnych elementów – transparentów, skrzyń, gałęzi tworzących las. Jedynym stałym punktem jest wyrysowany taśmami okrąg na środku sali, w którym rozpoczyna się akcja i do którego wraca jedna z bohaterek, Michałowa, w tej roli Agata Obłąkowska, próbująca za namową córki, zorganizować i założyć spółdzielnię w swojej wsi. 
Obsada jest, w porównaniu do poprzednich propozycji festiwalowych, dość duża. Pięcioro profesjonalnych aktorów i publiczność. Obok Agaty Obłąkowskiej i Adama Pietrzaka grają Karolina Micuła, Igor Kujawski i Przemysław Furdak. Mimo silnego osadzenia spektaklu w kontekście historycznym całość jest bardzo umowna. Aktorzy nieustanie zmieniają role, raz jako apologeci, raz jako krytycy idei, aktywiści i wichrzyciele. Przekształcenia te są zaznaczane prostymi rekwizytami – a to biała chustka zawiązana na głowie, a to beżowa kominiarka. Płeć postaci również bywa umowna, w córkę Michałowej, Janeczkę, wciela się przecież mężczyzna (Przemysław Furdak). W spektaklu korzystają z wielości form, pojawiają się zatem elementy teatru lalek, piosenki, taniec, odsłuchy wcześniej nagranych wywiadów. A wszystko to by przekazać uniwersalność idei wspólnotowości.
Zespół sprawnie zarządza emocjami widowni. Napięcia, które prowokuje poważniejszymi scenami szybko rozładowuje lekkimi partiami zaczerpniętymi z tradycji teatru lalkowego. Budząca skojarzenia z wieczorynką historyjka zmagających się z niedostatkiem i ostatecznie zakładających w lesie kasę oszczędnościowo-pożyczkową wiewiórek, z jednej strony wprowadza do spektaklu akcenty humorystyczne, jak choćby grzybki specjalnego przeznaczenia w inwentarzu zimowej spiżarki, ale też pełni funkcje edukacyjne, jakimi mogli posługiwać się aktywiści działający wtedy w wiejskich kołach samopomocy. Wyjaśnianie zawiłości ekonomii na prostych przykładach. Mocno akcentowany jest w tej opowiastce problem lichwy i niedostępności tanich kredytów, wybrzmiewa gdzieś echo narastającego kryzysu gospodarczego. (Dosłownie i wstrząsająco wraca w wyznaniu-liście robotnika włókienniczego zmuszonego do kłusownictwa). Nieprzypadkowo również najlepiej zorientowana w temacie spółdzielczości wiewiórka ma na imię Stefcia – w nawiązaniu do postaci i działalności Franciszka Stefczyka.
Spektakl, mimo że osadzony fabularnie w końcówce lat dwudziestych ubiegłego wieku jest zaskakująco aktualny. Serce zabiło mi mocniej, gdy na scenie pojawili się Tadeusz Boy Żeleński (Igor Kujawski) i Irena Krzywicka (Karolina Micuła) prowadzący zajęcia w Poradni Świadomego Macierzyństwa. Polityka władz i Kościoła w kwestii dostępności informacji o metodach regulacji liczby urodzeń, dostępie do środków antykoncepcyjnych, nastawienie do zjawiska pracy i wykształcenia kobiet współcześnie niewiele odbiegają od rzeczywistości międzywojennego piekła kobiet.  Gorzko wybrzmiewa pytanie o to „ile jeszcze lat musi upłynąć zanim my, jako społeczeństwo uświadomimy sobie, że jesteśmy tym, czym jest model naszego macierzyństwa?” „Spólnota” jest spektaklem o mocnym zabarwieniu feministycznym. W końcu to właśnie kobiety są tu zapalnikiem nowej idei, kobiety są siłą sprawczą zdolną do przekształcenia rzeczywistości. W końcu to właśnie kobiety mają wystarczająco dużo odwagi i wyobraźni by zmiany wprowadzać w życie.
Twórcy przypominają również o nieco innym niż współczesne znaczeniu tęczowej flagi – symbolu spółdzielczości, wywołującym jednak, tak jak i obecnie, skrajne reakcje. Jak refren wraca zachęta do zaangażowania się, do wzięcia odpowiedzialności, nie tylko za siebie, ale i za zbiorowość. Zaufania sobie wzajemnie, odrzucenia prywatnych animozji, przełknięcia osobistych niesnasek, dla większego dobra. Przekłada się to na bezpośrednie działania aktorów, zmuszających widza do przekroczenia granic swojej strefy komfortu i zmierzenia się zarówno z działaniem na scenie, jak i refleksją dotyczącą współczesności. Jak dziś działa, i czy w ogóle działa idea współdziałania. Czy po stu latach w końcu udało nam się zjednoczyć?
 „Spólnota” w swojej opowieści garściami czerpie z dorobku kultury, nie tylko popularnej, dwudziestolecia. Alegorycznie przedstawiony cukier, grozi, przekształcając hasło reklamowe Wańkowicza, że nie będzie krzepił nikogo, kto nie będzie kupował w sklepach spółdzielczych. Brzmi „Hymn spółdzielców” (Oto wstaje nas wolna gromada). Wiersze Edwarda Szymańskiego stają się tekstami piosenek.  W całym przedstawieniu jest dużo muzyki, wykonywanej na żywo. Aktorzy zachęcają widzów do śpiewania tekstów pokrzepiających, budujących ducha kolektywizmu, radosnego współuczestnictwa. Z drugiej strony zaś ciężkie tony brzęczącej gitary basowej kreują nastrój zagrożenia i niepewności.
Przesłanie spektaklu jest pozornie optymistyczne. Wiewiórki dochodzą do wniosku, że założenie kasy oszczędnościowo-pożyczkowej może być najlepszym lekiem przeciwko lichwie. Czy uda im się ten plan zrealizować, to już inna kwestia, spółdzielczość wygrywa tu na poziomie idei. Wiejski kolektyw ostatecznie się jednoczy, jego inicjatywa osiąga sukces ekonomiczny (wraz z dobrobytem na nogach Michałowej pojawiają się buty), wykształcona w szkole rolniczej Janeczka skutecznie namawia matkę do realizacji marzeń o podróży, zyskując jednocześnie akceptację zbiorowości. Pierwszy, nieudany organizm państwowy, budowany w trudzie i znoju a okazujący się „glinianym piekłem” udaje się, co prawda stopniowo i powolnie, przebudowywać w miejsce przyjazne. Ale osiągnięta równowaga jest krucha i bez wspólnego wysiłku może łatwo obrócić się w gruzy. Ciągle żywe są jeszcze podziały na wrogie plemiona, zazdrosne strzeżenie zasobów, również tych mniej oczywistych jak edukacja. W powietrzu zawieszone zostaje powracające przez cały spektakl pytanie, czy wiele się do dziś zmieniło.
Czy warto zatem poświęcić dziewięćdziesiąt minut życia na tę niebanalną podróż poprzez ideę wspólnoty-spółdzielczości (łączących się w językowej szaradzie w tytułową „Spólnotę”) i podejrzeć jak rodziła się niepodległa państwowość i w jaki sposób kształtowało się, i tworzy się nadal, nasze własne społeczeństwo? Oczywiście, że warto.
Agata Zaręba-Jankowska

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Szczegółowy program Festiwalu

„MyLove. Lekcja, której nie możemy oblać” (Manifest po spektaklu Rafała Matusza w wykonaniu Filipa Cembali)

NABÓR SPEKTAKLI. XI edycja Ogólnopolskiego Festiwalu Teatralnego "Pociąg do Miasta" - Stacja Relacje