Czarownice: Ja, Ty i Ona - recenzja spektaklu
Myślę, że każda z nas ma
w sobie takie trzy czarownice: jedna uważa, że jej wysiłki nie są
wystarczające, że zawsze mogłaby bardziej się starać, że za mało „musi” i zbyt
wiele „może; jedna nie czuje się doceniana pomimo swoich starań, zostaje
ukarana za to, że się „wychyla” i pokazuje swoje umiejętności; a jedna czuje
się samotna, wyobcowana i próbuje sprawiać wrażenie, że jakoś sobie radzi i się
trzyma, pomimo że jest doszczętnie rozbita. Bohaterki, chociaż ich historie nie
są takie same, pozwalają na utożsamianie się w wielu aspektach z każdą z nich. Ich
historie różnią się od siebie, ale łączą je odczuwane emocje: poczucie zupełnej
bezsilności wobec własnego losu. Sposoby radzenia sobie z tym są różne: można
celować z pistoletu na gaz, zapalić papierosa, bo „fajka mentolowa jest smaczna
i niezdrowa”, albo skupiać się na codziennych obowiązkach i w rytm wytaczany
przez rutynę poruszać się stopniowo do przodu, dzień po dniu, zadanie po
zadaniu.
Jednak nic nie chroni
ostatecznie przed sądem. Sądem, który pod najmniejszym pretekstem wyda wyrok
skazujący na spalenie. I, zupełnie jak w filmie Gaspara Noé
„Lux Aetherna”, kobieta płonie. Płonie, a przy tym tańczy. To połączenie
przywodzi na myśl początek przedstawienia, kiedy to trójka bohaterek powitała
widzów właśnie tańcem, w rytm zmieniającego się oświetlenia. Kobieta płonie,
ale powstaje. Powstaje, co przywodzi na myśl feniksa, tworzącego się na nowo z
popiołów. Z tego proszku, które niegdyś było ciałem, wykluwa się coś nowego. Są
to drugie narodziny. Dosłownie zrzucony zostaje strój czarownicy.
Katarzyna Georgiev
fot. Krzysztof Winciorek
Komentarze
Prześlij komentarz