Recenzja widowiska "Matecznik" w reżyserii Krzysztofa Zemło z Teatru Łątek z niesamowitego Supraśla. "TĘSKONOTA ZA MATECZNIKIEM"

Kiedy byłam dzieckiem każde wakacje spędzałam u babci na Podlasiu. To było magiczne lata, do których wciąż tęsknię i pragnę powrócić.

Nad pamiętam babciną krowę, kury, konie sąsiadów o różnej wadze i stanie, płot, na którym wisiały poobijane dzbanki, pobliską rzekę, która zabrała kilku wiejskich pijaczków i kilkoro nieostrożnych dzieci. Były też stare drzewa, które nosiły imiona, pobliski krzyż, do którego babcia codziennie nosiła błagalne modlitwy o "naprawę" moralną dziadka. Pamiętam też stogi, które były moją pierwszą sceną muzyczną oraz wrony, które lubiłam obserwować ze względu na ich dziwne powiązania ze sferą, do której nie miałam dostępu.

Były też bociany, które mieszkańcy wsi traktowali z dziwną nabożnością i świętością w przeciwieństwie do psów, które z franciszkańską pokorą znosiły swój pieski, marny los.

"Matecznik" przeniósł mnie znów na Podlasie, Krainy, która wciąż żyje w moich wspomnieniach. Uwiódł mnie swoją nieśpieszną i cichą opowieścią o żywych rzekach, drogach, wronach, koniach obdarzonych duszą, płotach oddzielających światy, czy krzyżach.

Przedstawienie było kameralne, minimalistyczne, ciche, subtelne, uduchowione i bardzo głębokie.

Nie mogło być inaczej, bowiem przedstawienie powstało na podstawie "Albumu Fotograficznego" Wiktora Wołkowa "Rzeka, droga, płoty, krowy, konie, stogi, wrony, bociany drzewa, krzyże. Wydawnictwo zrealizowała trójca wybitnych artystów: autorem zdjęć jest Wiktor Wołkow, Edward Redliński znany mi dotychczas jako autor kultowej powieści "Konopielka" okrasił fotografię niesamowitymi opowieściami oraz Andrzej Strumiło odpowiedzialny za całą koncepcję oraz grafikę.

Krzysztof Zemło reżyser i jedyny aktor, którego możemy zobaczyć na scenie, oddał znakomicie świat podlaskich wsi, którego jest już coraz mniej. Dla mnie były to niesamowite opowieści człowieka tak blisko związanego z duchami Podlasia, jego ziemią, historią, przyrodą, żywiołami i zwierzętami.

To piękne liryczne i polisensoryczne ballady ubrane w teksty wspomagane różnymi urządzeniami: kamery, rzutniki, które mówią o przemijaniu, śmierci, miłości, potrzebie przynależności, więzach z okolicą czy symbiozie z przyrodą.

Od dawna bardzo mi brakowało w teatrze tej ciszy, spokoju i magii.

Nikt na scenie nie krzyczał, nie skakał, nie unosił się, nie umierał w bachicznych spazmach, nie używał wulgaryzmów, nie rozbierał się. To widowisko nie porusza tematów dzisiaj tak bardzo popularnych w widowiskowej i krzykliwej formie, ale rzeczy, które wszystkich nas dotyczą, tylko nie chcemy albo nie mamy czasu o nich myśleć.

"Matecznik" z industrialnej Gdyni, w której nie zobaczymy koni, krów, ani wozów z sianem. Z osiedli zniknęły ławki, na których miejscowi rozmawiali o życiu, śmierci, przeznaczeniu, czy różnym losie ludzkim. Zostały tylko hipsterskie festiwale i modne knajpy, w których starsi ludzie nie mogą się odnaleźć.

"Matecznik" przeniósł mnie do świata, o którym często śnię i marzę, w którym spędzałam każde lato mojego dzieciństwa, może kiedyś uda mi się powrócić do mojego "Matecznika" i wysnuć własne ballady o miłości, smutku, przemijaniu i życiu, które jest, jakie jest i inne nie będzie.


Katarzyna Murawska


fot. Krzysztof Winciorek


 

Komentarze