Rozdziobią nas poloniści, wrony - recenzja spektaklu "Historja"


"Historja", która odbyła się pewnej sierpniowej nocy na gdyńskim terenie budowy, to zemsta duetu humanistów oraz natury. Ci dwaj z pozoru binarne różni przeciwnicy zbili sztamę, za cel stawiając sobie jedno: pokonać człowieka jego własną bronią.
     Słowem.
     Bo czym jest w zasadzie słowo, jak nie zbitkiem dźwięków, którym ktoś kiedyś przydzielił znaczenie, a reszta z uznaniem przytaknęła? Czym jest język, jeśli nie abstrakcyjnym systemem, który zerwał się z kagańca i zdziczał, do tego stopnia, by ci, którzy byli jego stworzycielami, musieli poświęcić długie lata na opisanie i steoretyzować?
     A mimo to od setek lat ludzie łączą ze sobą słowa, odkrywając nowe sposoby, dzięki którym brzmią pięknie. Potrafią malować nimi pejzaże opowieści, wywoływać łzy, śmiech oraz strach, oddziałowując fikcją na rzeczywistość. Trzy osoby aktorskie z wrocławskiego Teatru na Faktach udowodniły to w "Historji". Z pozoru chaotycznie złożone odwołania do innych dzieł kultury w połączeniu ze współczesnym językiem snuły opowieść o trójce bohaterów: niespełnionym pisarzu, pozbawionym smaku goryczy, a znajdującym szczęście w aktorstwie; dorosłym dziecku, które gubi przysłowiowe różowe okulary i odkrywa, jak głęboko sięga trauma dzieciństwa, oraz jej: matce pozbawionej naczynia, w które może przelać całą swą miłość. Początkowo wydaje się, że prowadzą dialog. Dość szybko okazuje się, iż ta konwersacja jest konwersacją wyłącznie z nazwy: choć mówią na jeden temat, nie słuchają się wzajemnie. Skupieni na sobie, na własnej przeszłości i uczuciach, wypełniają scenę wielością informacji.
     Wtedy jednak następuje przełom. Tragedia rozkwita na scenie, równie nagle jak spadająca gwiazda przecina niebo. Bohaterowie przestają mówić wspomnieniami, które przeżyli, a sięgają głębiej, do tego, co pozostaje: do słów. Do opowieści, które usłyszeli, które przeczytali, które świadomie czy nie wyznaczały ich życiowe ścieżki. Od tej chwili widz nie poznaje ich wyłącznie przez to, co mówią i co czują, ale i poprzez to jak mówią i czują.
     "Historja" zdecydowanie punktuje jako estetyczne widowisko. Surowa przestrzeń dziedzińca dawno nieużywanego budynku obróbki bursztynu przypominała jaskinię, a reflektory emanujące ciepłym światłem imitowały łunę ognia. Nieprzypadkowo zwróciłam na to uwagę – osoby aktorskie grały nie tylko ruchem, słowem i mimiką, ale i cieniem. Pojawiło się też nawiązanie do teatru kukiełkowego, w formie lalki Naomi czy Demeter w pelerynie z żółtego koca. Rekwizytów było niewiele, scenografia, prawdę mówiąc, nie istniała, ale właśnie to podkreślało myśl płynącą ze scenariusza. Bajarze, w których wcielali się bohaterowie, wypełniali słowami przestrzeń dookoła, przenosząc widza gdy trzeba było kolejno do bram piekielnych czy nad brzeg Wisły.
     Nurt "Historji" nie należy do jednorodnych. Osoby aktorskie świetnie odgrywały swe role, w jednej chwili pobudzając widownię do śmiechu, by w kolejnej sekundzie powrócić w otchłań absolutnej powagi i rozpaczy. Spektakl ten nie należy do liniowych, ani pod względem wydarzeń, ani pod względem językowym. Bo właśnie ta warstwa, która bądź co bądź odgrywa fundamentalną rolę, okazuje się najbardziej kłopotliwa, z braku lepszego słowa. Podobnie jak z przekazywanymi emocjami – w jednej chwili z ust osób aktorskich wychodzą poetyckie porównania, które poruszają do żywego, wkradają się w serca i umysły niczym sprytny kot. W następnej chwili bach! Wbijają dresy na dzielnię i szykują wpierdol. Szok termiczny gwarantowany. "Historja" nie pozwala widzowi zasiedzieć się w konkretnym momencie. Poruszającą scenę należy chłonąć tak, jak trwa, gdyż za chwilę pozostanie wyłącznie wspomnieniem. Z początku ten zabieg bywał niezwykle irytujący. Matka Naomi snuje gorzką narrację o stracie, poświęceniu i trudach losu, którą nagle przerywa kobieta, by wspomnieć o tycich, nagich magicznych ludziach. Koniec świata przerywany spotem reklamowym. Tym razem jednak to nie samolubna próba zbycia poważnego tematu. To, co było irytujące, staje się oznaką troski, ponieważ bohaterowie naprawdę nawiązują dialog. Pojawia się relacja. Trójka osób, do tej pory istniejąca w trzech różnych przestrzeniach, zaczyna rozmawiać. To, co wydawało się zbywaniem tematu, w rzeczywistości okazywało się próbą pocieszenia. Odnalezienie w znanych historiach schematu, a tym samym obdarowanie nadzieją, bo może ona kończy się szczęśliwie. I może na nich też czeka dobre zakończenie.
     Wymiana opowieściami działała niczym wymiana emocji. Wykorzystując metafory, porównania, anafory coś w bohaterach się zmieniało. Nie tylko ci, którzy ów słów słuchali, ale i ci, którzy je wypowiadali, odkrywali samych siebie. Pośród eskapistycznych tendencji znaleźli twarde trzymanie się ziemi, a jedno drugiego nie wykluczało.
     Zderzenie pięknych słów i współczesnego slangu, dwóch zgoła różnych sposobów na budowę zdań, było jednoczesnym triumfem i upadkiem nauk humanistycznych. 
     "Historja" to spektakl będący definicją specyficzności. Oryginalny w swej nieoryginalności, łączący przeróżne sprzeczności niczym dawnych kochanków, wprawiał raz po raz widza to w zachwyt, to w zakłopotanie. Niemniej swój cel osiągnął: udowodnił, że nie wystarczy mówić, należy też słuchać. Bo każda historia bierze swój początek z naszego otoczenia. I w każdej historii ukryte jest jakieś ja.

Kinga
---
fot. Krzysztof Winciorek



Komentarze