Tańcząc z technologią (Recenzja spektaklu "Czy Pan istnieje, Panie Johns?")



Cyniczna technologia a szalony taniec. Zgrzyt stali a bezszelestny balet. I człowiek. Materia, czy coś więcej? Wielki stwórca postępu, czy jego zakładnik?

„Czy pan istnieje, Panie Johns?” – 50-minutowy spektakl oparty na opowiadaniu Stanisława Lema (1921-2006), w reżyserii i ze scenariuszem Ewy Ignaczak – to rozprawa o kondycji ludzkiej, która nie traci nic na swej aktualności, choć oparta jest o tekst z 1955 roku.

Fabuła, przedstawiona na scenie Teatru Gdynia Główna, jest na pozór prosta. Widzów wchodzących na widownię wita elegancki mężczyzna. Głosem, w których pobrzmiewa ukrywane zażenowanie, informuje o spóźnieniu oczekiwanego gościa. Bohater próbuje na wszelkie sposoby zająć uwagę widowni, a gdy wykonuje popisowy taniec, przeszkadza mu w tym kolejna, tym razem kobieca, postać.

Tych dwoje ma skrajnie odmienne poglądy na współczesny świat i przyszłość człowieka. Słowne utarczki przemieniają się w rozprawę sądową, gdy na jaw wychodzi ich prawdziwa tożsamość. Są prawnikami stojącymi po przeciwnych stronach podczas rozprawy, w której firma Cybernetyk Company pozwała kierowcę rajdowego, tytułowego pana Harry’ego Johnsa o zwrot wszystkich swoich protez. Jest jednak jedno wielkie „ale”. Pan Johns składa się tylko z nich – czy więc istnieje?

W spektaklu występuje… – no właśnie: ile postaci? Dwie czy trzy?

Zdecydowanie łatwiej jest napisać, że na scenie wystąpiła adwokatka pana Johnsa (jak zwykle świetna, Ida Bocian) oraz jego oskarżyciel i przedstawiciel Cybernetyk Company (Filip Wójcik).

To jednak jest tylko częścią prawdy. Odpowiedź zależy od przyjętej przez nas optyki, od spojrzenia na toczący się na naszych oczach proces sądowy i automatycznie ustawia nas po którejś ze stron – przeciw istnieniu Johnsa albo za. Ten problem pozostanie z widzami do końca spektaklu.

Proces jest zderzeniem skrajnych opinii, mocnych argumentów i wykluczających się tez.

Oskarżyciel cynicznie i prześmiewczo opisuje historię sportowca. Z lekceważeniem zwraca się do przeciwniczki sporu, a z czasem (choć pierwszy szok musi minąć) również do przedstawionego Harry’ego Johnsa. Więcej: pozwala sobie na założenie protez Johnsa – jego ciała?, jego trupa? – na samego siebie.

Adwokatka, odwrotnie: uważa Johnsa za żywego wciąż człowieka, dla którego żądania Cybernetyk Company to wyrok śmierci. Z autentycznie zagranym przejęciem przekazuje materiał dowodowy, który krąży między widzami. Walka jest zaciekła i bohaterowie nie unikają ciosów poniżej pasa – bo jak inaczej w przypadku, zdawać by się mogło, cywilizowanej rozprawy, uzasadnić przemoc fizyczną?

Słowne, i nie tylko słowne, przepychanki przeplatają się nieustannie z tańcem – szalonym wirowaniem, wprowadzającym w stan nieważkości, kontrastem dla chłodnej kalkulacji maszyn. Bo taniec, tak naprawdę, nie może zostać wykonany przez maszynę: nie istnieje bez emocji, do których ona nie jest zdolna. Taniec od zawsze intrygował ludzi, którzy na przestrzeni wieków próbowali zamykać go w sztywne ramy, a czasem zupełnie pozwalając tancerzom pokonać wszelkie bariery, których tak naprawdę taniec nie ma.

Taniec nie ma ograniczeń. Człowiek tańczący sam staje się tańcem.

Jak to więc możliwe, że oskarżyciel – który kocha tańczyć i daje się porywać emocjom – później bezdusznie neguje istnienie Johnsa? Może dlatego, że ten nie umiał tańczyć? Oskarżyciel wzbudza antypatię, ale jest postacią bardzo ciekawą: stoi po stronie Cybernetyk Company i można by zastanawiać się, czy sam nie jest maszyną, zwłaszcza po scenie, gdy zupełnie jak maszyna wyłącza się i milknie. Gdyby był, wtedy proces wzrósłby do rangi pojedynku między człowiekiem a robotem. Widzimy jednak jego żywe emocje: taniec i ból, który wykrzywia mu twarz po upadku. Ten ból, spowodowany wynikającym z błędu upadkiem, przekonuje mnie najbardziej. W maksymie errare humanum est! połóżmy akcent na wyrazie drugim, nie na pierwszym: maszyny się nie mylą, błądzenie jest rzeczą tylko ludzką. Oskarżyciel jest więc życiowo zagubionym człowiekiem, który niepewność pokrywa nadmierną pewnością siebie i bezmyślną wręcz wiarą w świetlaną przyszłość ludzkości, zaś na istniejące problemy zamyka oczy. A może wcale zagubiony nie jest i odpowiedź jest prosta i smutna jednocześnie. Może robi tak, bo mu za to płacą?

Głównym problemem – co podkreśla tytuł – jest zagadnienie egzystencji człowieka. Stara jak świat kwestia bytu. Pytanie – kim jest człowiek i kiedy przestaje się być człowiekiem? A kiedy się zaczyna? Maszyna nie odpowie na to pytanie, niezależnie od rozwoju technologii. Pytanie to jest wiecznie żywe: budziło kontrowersje kiedyś i budzi współcześnie.

Zagadnienie istnienia pana Johnsa mogłoby być przykładem omawianym przez starożytnych filozofów. To paradoks statku Tezeusza, z tą różnicą, że Johns był człowiekiem. Argo, statek Tezeusza według legendy Plutarcha z Cheronei (50-125 r. n.e.) po powrocie herosa do Aten miał zostać zachowany w oryginalnym stanie. Oczywiście, z upływem lat pojawiła się potrzeba wymiany niektórych części, aż z biegiem czasu uległy jej wszystkie fragmenty statku. W rezultacie, czy statek ten był statkiem Tezeusza, czy nie? A Johns – czy pozostał Johnsem?

W świecie tak zaawansowanym technologicznie, że każdy, nawet adwokatka Johnsa, ma w sobie jakieś mechaniczne „ulepszacze”, istnieje – jak mówi bohaterka – potrzeba aksjomatów, kręgosłupa moralnego i pytań, w tym pytania o zło. Sprzeciwia się ona wizji oskarżyciela, który zdaje się w bezmyślnych podskokach i pląsach biec do przepaści i katastrofy. Przypomina Witkacego i jego przerażenie kondycją „człowieka masowego”, co dosadnie w Szewcach (1934) wyraził Czeladnik:

„Ma se radio, ma se kino, ma se stylo, ma se daktylo, ma se brzucho i nieśmierdzące, niecieknące ucho, ma se syćko jak się patrzy – czego mu trza?”

Spektakl budzi pytania o zagrożenia ze strony nowych technologii. Pokazuje lemowską wizję sztucznej inteligencji dającej wielkie możliwości, ale i ryzyko, przede wszystkim stania się niewolnikiem. Do tego nie trzeba wielkiej rewolucji robotów, wystarczą małe kroki, nowe nawyki, uzależniające nas od technologii. A czy ona potrafi nam zastąpić drugiego człowieka? Czy usatysfakcjonuje nas mechaniczne Sto lat, które może za pierwszym razem jest bezbłędne, jednak za drugim, po każdym z błędów zaczyna brzmieć złowrogo…

Spektakl odszedł od konwencji czwartej ściany i od początku zacierał granicę między historią Johnsa a rzeczywistością. Nadawanie widzom konkretnych funkcji, odwołania do Elona Muska i aktualnych wydarzeń, a nawet to, że Filip Wójcik naprawdę jest absolwentem Ogólnokształcącej Szkoły Baletowej w Gdańsku, mocno oddziaływało na publiczność, wciągając ją coraz bardziej w sztukę.

Całość była jednak relacją z procesu sądowego, który powinien skończyć się wyrokiem. Jaki więc on był? Co orzekł sędzia?

Na scenie wyrok nie zapadł. Wyrok musimy wydać sami. Sędzią jest każdy z nas. Sami musimy rozwiązać ten ludzki/nieludzki/ponadludzki dylemat. A wtedy to rozwiązanie osądzi nas. Oceni nasze człowieczeństwo. Ile człowieka jest w nas samych.

Znowu – łatwiej jest ocenić spektakl jako spektakl. I przyjemnie napisać, że z tekstem Lema Teatr Gdynia Główna poradził sobie świetnie. Kostiumy, tytułowy Johns (jednak rekwizyt) mistrzowsko wykonany przez Czesława Podleśnego, światła, muzyka (Marzena Chojnowska) i koncertowa gra aktorska Idy Bocian i Filipa Wójcika to atuty ogromne. Tym mocniejsze, że oparte na wyjątkowo udanej konstrukcji, gdyż Ewa Ignaczak zbudowała spektakl spójny i głęboki. I – bądźmy szczerzy –dla niektórych (dla wielu?) zbyt trudny.

Mam nadzieję, że spektakl pozostanie w repertuarze TGG na dłużej.

Martyna Szoja

Komentarze