Wyrazista lekcja (Recenzja spektaklu "Kopakonan-opowieść o kobiecie foce")

 „Tu, w jednej z jaskiń (…), przed dwoma milionami lat narodził się pierwszy artysta.

No i rzecz jasna – jak to po każdym porodzie – łono matki wydaliło z siebie to, co zbędne:

Krytyka”

Historia Świata: Część I, reż. Mel Brooks


Nieco zmęczona rutynową codziennością - sporadycznie rozjaśnianą drobnymi urozmaiceniami i rutynowymi zajęciami - głowa moja miała wygodnie spocząć na poduszce, aby znużony umysł mógł udać się na zasłużoną krótką drzemkę. Jednakże, z jego czeluści wypłynęła - i eksplodowała na uspokajającej się jego toni - pojedyncza myśl, zmuszająca ciało do natychmiastowego zerwania się: „Słodki Jezu w morelkach! Festiwal! F E S T I W A L !”

Niezwłocznie wówczas zacząłem szykować się w podróż do mało znanych zakamarków tak (pozornie) dobrze znanego mi miasta, aby dotrzeć na pierwszą stację tegorocznej trasy Pociągu do Miasta. I nie zawiodłem się…

„Kopakonan – Opowieść o kobiecie foce” - bo o tejże „stacji” tegorocznej odsłony Festiwalu mowa – sprawiła niemal natychmiastowo, że poczułem się z powrotem jak chłopiec z późnej podstawówki, zaczytujący się w zbiorach legend i bajek, wśród których zdarzyło się natrafić i na tę legendę. Dzisiejszego wieczoru miałem okazję obejrzeć jej nietypową interpretację w równie nietypowej scenerii, z czego zresztą zdążył zasłynąć wspomniany już Festiwal.

Pierwszą z rzeczy urzekających – o której zdążyłem już pośrednio wspomnieć – była lokalizacja, w której wystawiona została sztuka. Zrewitalizowany przed kilku laty pirs przy ulicy A. Rybickiego, gdzie stanął stosunkowo niedawno pomnik Tadeusza Wendy, niebędący tym razem główną postacią historii. Widok oświetlonego Skweru Kościuszki przed publiką, przystań jachtowa po prawej stronie oraz basen portowy i falochron tegoż po lewe, wraz ze sporadycznie przepływającymi jednostkami, pozwoliły dobrze wczuć się w klimat morskiej legendy z regionów Skandynawii już od momentu zajęcia miejsca w oczekiwaniu na widowisko. W połączeniu z klimatycznym oświetleniem sylwetek aktorów lokacja na krótki ułamek wieczności zatraciła swoją dotychczasową formę, zabierając ze sobą i pochłaniając widza.

Kolejnym z zabiegów, które urozmaiciły snutą spokojnym tempem opowieść, było połączenie - przede wszystkim - języka migowego i elementów pantomimy ze słowem mówionym oraz śpiewanym. Jakkolwiek nie było mi dane spotkać się wcześniej z podobnym działaniem - pozwalającym cieszyć się spektaklem również osobom głuchoniemym - podejrzewam mimo wszystko, że nie jest to zabiegiem nowym. Nie zmienia to faktu, że nadało całej formie pewnej świeżości w stosunku do tego, do czego zdążyłem się nieco przyzwyczaić. Co jak co, teatr nie zawsze cechował się wyłącznie wymianą kwestii między aktorami grającymi na scenie…

Oprawa muzyczna stanowi kolejny z elementów, które sprawiły, że oglądanie całości było niekłamaną przyjemnością. Akordeon, harmonijka oraz pewna odmiana cytry w połączeniu z czystym, mocnym śpiewem do melodii pozornie nieznanych, a jednak bliskich sercu – nadawały poczucia swojskości, którą zdarzyło się poznać w wieku chłopięcym i okresu dojrzewania, a do której tęskno przy zbyt długim przebywaniu w mieście. Również i to pozwalało jeszcze bardziej zanurzyć się w historię, która ukazywała się oczom zebranej publiki.

Sama legenda o kobiecie-foce stanowi proste studium tego, do jakich zachowań potrafią doprowadzić: głębokie poczucie samotności w połączeniu z usilnym poszukiwaniem szczęścia; swoista niemoc w przezwyciężeniu cech charakteru czasem utrudniających życie; obawa przed stratą czy postępujące i zaślepiające zgorzknienie powodowane wspomnianą. Postać Olofa – twardego, prostego, nieśmiałego i małomównego rybaka – stanowi przekrój przez wspomniane problemy. Żyjąc, choć kilka lat w malutkim świecie własnego szczęścia, własnej „spokojnej przystani” w bezkresie tak morza, jak i rzeczywistości, zbyt mocno bał się to wszystko utracić, choć na moment. Co przywiodło go, niestety, do smutnego finału. Prezentował sobą to, co ludzkie w wielu z nas. Kopakonan zaś stanowiła zbiór cech kojarzonych z naturą: bezgraniczną wolność, nieco dzikości, zdecydowanie i bezwzględność w działaniu w sytuacji „przyparcia do muru”. Ich syn, Nysson, jest pewnego rodzaju pomostem pomiędzy tym, co ludzkie, a tym, co związane z pozornie dziką i nie zawsze zrozumiałą naturą. Jednakże, pomimo usilnych starań, nie udało się mu przezwyciężyć ludzkich umysłów owładniętych i zaślepionych możliwością bogactwa, zanim nie zostało owo zaślepienie surowo ukarane. Ot, wyrazista lekcja i morał o ponadczasowej treści.

Kończąc niniejszą recenzję, uświadomiłem sobie, że nie znalazłem zbyt wielu rzeczy w całokształcie, co do których miałbym coś do zarzucenia. Drobne pomyłki w recytowaniu kwestii czy miejscami nadmierna ekspresja w pojedynczych momentach wydają się zwyczajnym czepialstwem, którego wolałbym jednak uniknąć, ponieważ całość odebrałem niezwykle przyjemnie, z zaskoczeniem docierając do zakończenia. A sama recenzja? Cóż, jak kiedyś powiedział Hemingway: „The first draft of everything is shit”.

Kacper Jędrzejczak
28 lat, Gdynia

Komentarze