Islandia z Dziadkiem i Antosiem. Część 1 - Kaloryfer. Michał Gondek





Islandia była wyspą, do której dziadek chętnie zabierał swoją rodzinkę.
Jesienią całą bandą polecieli do Reykjaviku. Antek często słyszał o przygodach, jakie miewali z babcią. Jak wędrowali rowerami dookoła wyspy, jak poznawali mitologie ludową podczas wieczornych kolacji u lokalnych wikingów. O poranku przed pierwszą wycieczką na wspólnym śniadaniu, Antek zapytał dziadka:

(Antoś): dziadkuuuu, opowiedziałbyś mi o elfach, które z babcią spotkaliście we mgle, gdy trafiliście do bazaltowego labiryntu?

(Dziadek): Oj tam wnuczku, to wiekowa historyjka. Ale może dziś zdobędziesz podobną, gdy tylko zejdziemy ze szlaku - dziadek puścił oko do syna i szybko dodał: - Ale dobra, opowiem wam wszystkim, skoro śniadanie jeszcze na stole. Podczas pewnej wędrówki natrafiliśmy z Babcią na bardzo strome zbocze. Według mapy powinniśmy się udać dookoła, ale wiesz, jak to my z babcią. Lubimy chodzić własnymi ścieżkami, więc postanowiliśmy przejść przez czarną dolinę. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że czeka nas sieć czarnych, jak smoła ścian, które zgubiły niejednego turystę Zeszliśmy ostrożne. W sumie to zjechaliśmy na tyłkach w dół, ale to mniej bohatersko – zaśmiał się dziadek.

- Ruszyliśmy w głąb pradawnego lasu. Owa Dolina z góry wydawała się niewielka. Ot, kilka boisk do piłki nożnej. To, co uznaliśmy za ciemno-zielone drzewa, okazało się uformowanymi przez naturę gigantycznymi filarami z powykręcanymi koronami o kolorze śpiącego mchu. Podobno to sprawka zastygniętej lawy i wiatru, który chłodził owe jęzory, próbujące uciec z krateru. Po kilku godzinach zdawało nam się, że wciąż wracamy do tego samego miejsca. Nagle babcia zapytała:

(Babcia): czujesz, mężu, to co ja?

(Dziadek): rzeczywiście, coś dziwnego. Ta mgła dziwnie pachnie. Hmm czekaj, czekaj, to nie jest zwyczajna para wodna!

(Babcia): owszem, Kochany mój traperze. Na mój nosek to połączenie siarkowodoru i sfermentowanej zwierzyny. Coś tu musiało często wpadać i tak chyba zostawać na dłużej.

(Dziadek): Twoja babcia ma bardzo czuły zmysł węchu Antku. Potrafi z dokładnością mikronów rozpoznać skład prawie każdej mieszaniny Antku.

(Babcia): No może za wyjątkiem imbiru – dodała, tuląc się do dziadka uroczo.

(Dziadek): No, ale gdzie to ja byłem. Wiedzieliśmy, że musimy stamtąd uciekać, bo za kilka godzin, kiedy się ściemni, zostaniemy oblepieni wilgotną trucizną. Babcia wpadła na szalony pomysł. Wspięła się na szczyt jednego z filarów i zatańczyła pradawny taniec elfów. Przeczytała o tym w miejscowej książce. Podobno wielokrotnie takie pląsy ratowały życie mieszkańcom. Ja zresztą też zacząłem wyć niczym wilk do Księżyca .

Pół godziny szalonych podskoków, ale elfów nadal brak. Zmęczeni, lecz w dobrych humorach, zaczęliśmy widzieć wszystko inaczej.

Na kamieniu usiadła ćma. Olbrzymia jak moja dłoń. Przyglądaliśmy się jej chwilę, a następnie podążyliśmy za nią w głąb kamiennego lasu. Czuliśmy ciepło pod stopami. Co parę metrów byliśmy świadkami wystrzału gorącego gazu w górę. Szliśmy dalej z nadzieją, że owy motyl nocny znajdzie drogę do wyjścia. Znalazł!

Po drugiej stronie kamiennego lasu, stroma ściana posiadała wyrzeźbione schody, na których usiadło stworzenie. I teraz najdziwniejsza część opowieści! Babcia wyciągnęła do niego dłoń i zapytała:

(Babcia): Jak masz na imię nocny przyjacielu?

(Elf): Nazywam się Kal. Jestem motylem zrodzonym z energii wnętrza tego wulkanu, który odżywia się ciepłem. Żyję tu od wieków i bardzo rzadko mnie ktoś odwiedza, a jeszcze rzadziej ktoś, kto zna język elfów.

(Babcia): nie wiedziałam, że go znam Kal! - Odezwała się babcia. - Zwyczajnie poczułam, że umiem się z tobą skomunikować i chcę Ci podziękować za wyprowadzenie nas z tej doliny śmierci.

(Dziadek): jesteś elfem? - Zapytałem. - Prawdziwym elfem?

(Elf): tak! W mitologii islandzkiej zwą mnie Yfer. więc możesz mówić Kal or Yfer.

(Antoś): Dziadku, ta historyjka jest coraz bardziej magiczna – powiedział

Antek.

(Dziadek): Wiem, wiem! Ale być może to ta chemia w powietrzu spowodowała pewne halucynacje. A być może elfy żyją obok nas, i my zwyczajnie nie zdajemy sobie z tego sprawy.

Powiem jedno, gdy twój Tatko konstruował nowy grzejnik geotermalny i potrzebował nazwy, to podsunąłem mu hasło „kaloryfer”. Owe miano przyjęło się bardzo dobrze. Później zostało zapożyczone przez cały świat. Teraz, w zimowe dni ogrzewa nasze domy islandzki Elf o imieniu Kal or Yfer, którego znają tylko nieliczni - dziadek puścił oko do babci, która pocałowała go w policzek.

Michał Gondek

Opowiadanie powstało w ramach warsztatów literackich "Ballady Osiedlowe" zorganizowanych w listopadzie i grudniu 2020 roku przez Teatr Gdynia Główna


Komentarze