Spółdziałajmy!


Wciągająca i nieprzewidywalna. Z aktualnymi wciąż problemami rodem z międzywojennej Polski. „Spólnota” to trzeci spektakl „V Ogólnopolskiego Festiwalu Pociąg do Miasta – Stacja Obrzeża” przygotowany przez Teatr Układ Formalny z Wrocławia, który odbył się w sali Klubu 43. Bazy Lotnictwa Morskiego.
Tytuł przypomina mi grę słowną – wynik upodobnienia „wspólnoty” do „spółdzielni”. Podczas spektaklu publiczność i aktorzy stali się swego rodzaju wspólnotą. A może spółdzielnią?
Ale czym jest ta spółdzielnia? Dla mnie to jakiś obcy, bezcielesny twór. Twór, którego definicję muszę sprawdzić w słowniku, by przekonać się, że jest to „podmiot gospodarczy posiadający osobowość prawną, prowadzący przedsiębiorstwo.” Spektakl przedstawia narodziny spółdzielczości w Polsce, prezentuje nastroje, które temu towarzyszyły. Jednak reżyserka, Marta Streker, chciała przekazać coś więcej niż tylko fakty historyczne, konsultowane z Kamilem Bereckim… Intrygujący scenariusz Piotra Fronia zdaje się to potwierdzać.
Sztuka od razu przenosi widza w realia międzywojennej Polski. Wchodząc do sali (gdzie panował specyficzny zapach świetlicy, który pomógł mi przenieść się w wykreowaną przez aktorów rzeczywistość), publiczność dołączała do siedzącej z nieodłączną gęsią polskiej gospodyni – granej przez Agatę Obłąkowską. Ubrana w białą koszulę, brązową plisowaną spódnicę do kostek, na głowie miała tradycyjną białą chustę. Wszystkie kostiumy Alexa Aleksiejczuka były stylizowane na międzywojenne.  Koło aktorki dumnie, niczym szpilka wbita w mapę, stał transparent „Niepodległa 1918”. Zainteresowana nim skierowałam uwagę na wymalowany biały okrąg wokół gospodyni. Może oznaczał on granice nowopowstałej po traktacie wersalskim Polski, które w końcu pojawiły się na mapie. A może granice wsi, które, jak się potem dowiedzieliśmy, kobieta przekroczyła zaledwie dwa razy?
Jeszcze zanim widownia się uciszyła, do sali wbiegł Przemysław Furdak grający… córkę gospodyni Michałowej, Janeczkę! Dlaczego mężczyzna miał grać dziewczynę? Przecież w spektaklu grały dwie aktorki – oprócz Agaty Obłąkowskiej, Karolina Micuła. Na razie pozostaje to dla mnie zagadką… Janeczka entuzjastycznie opowiada o zyskach przyniesionych przez założoną spółdzielnię i namawia z początku niechętną matkę do założenia z innymi kobietami własnej.
Po tej scenie widzowie musieli przywyknąć do ciągłego przemieszczania się. Zostaliśmy podzieleni na dwie grupy, pojawiły się transparenty z hasłami, przybyli pozostali aktorzy z megafonami. Zrobiło się głośno, wszyscy próbowali się przekrzyczeć. Staliśmy się dwiema stojącymi naprzeciw siebie manifestacjami. Jedna niosła transparent z napisem „Spółdzielczość istota bolszewizmu”, druga z napisem „Spółdzielczość istota tradycji”. Od tego momentu, aż do samego końca publiczność współgrała z aktorami. Był to bardzo ciekawy zabieg. Idealnie pasował do tematu spółdzielczości, która, jak podkreślali bohaterowie „Spółdzielni” opierała się na współdziałaniu! 
Nasz podział symbolizował różne stosunki ludzi wobec idei spółdzielczości, mającej tak zwolenników jak i przeciwników. Dziś jesteśmy przyzwyczajeni do kapitalizmu, do gospodarki wolnorynkowej. Wcześniej w Polsce istniało tysiące spółdzielni! Teraz uległy prawie całkowitemu zapomnieniu – wyjątkiem mogą być ewentualnie spółdzielnie mieszkaniowe. Nigdy nie myślałam, że istnieje, a może raczej istniało coś takiego jak np. spółdzielczość mleczarska. Wydaje mi się to nieco nierealne. Ludzie w dwudziestoleciu międzywojennym też nie podchodzili do tego z ufnością, co obrazowała scena po „Lekcji świadomego macierzyństwa” – rozmowa Maciejowej z sąsiadkami. Kobiety wyśmiały ją, kiedy dowiedziały się, że wkład kosztuje ponad 20 zł.
Mimo przeszkód spółdzielczość nadal się rozwijała. Scena marszu płynnie, wraz z sunącą się nad głowami widzów wielką, tęczową flagą przechodziła w przemówienie zbulwersowanej wypowiedziami księdza (Walerego Goetela?) aktywistki – granej przez Karolinę Micułę. Choć współcześnie znak tęczy kojarzy się przede wszystkim z ideologią LGBT+, wtedy nie miał takiego wydźwięku. W 1921 r. na Międzynarodowym Kongresie Liderów Spółdzielczości w Bazylei przyjęto kolory tęczy jako symbol spółdzielczości. W 1922 r. Międzynarodowy Związek Spółdzielczy zaakceptował ją jako swój oficjalny wyróżnik. Kościół – reprezentowany w przedstawieniu przez postać księdza – nie poświęciłby tęczowej flagi społeczności LGBT+. Aktywistka mówiła o polityce kontroli urodzeń – „lepiej urodzić troje zdrowych dzieci, niż dziesięcioro a siedmioro pochować”. Nie zgadzała się z wypowiedziami wspierającymi nieświadome macierzyństwo. Również współcześnie jesteśmy świadkami wystąpień (nie tylko feministek) proklamujących takie podejście. Racją jest, że niektórzy nadal wyznają motto „miejsce kobiety jest w kuchni”. Mogę jedynie wyrazić nadzieję, że jest ono coraz rzadsze.
Wysłuchawszy wypowiedzi aktywistki, przenieśliśmy się na lekcję do założonej przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego i Irenę Krzywicką poradni świadomego macierzyństwa. Publiczność ustawiła krzesła: pięć rzędów po sześć krzeseł. Czy liczby te mają swoje ukryte znaczenie? Znalazłam stwierdzenie, iż „według filozofii pitagorejskiej liczba pięć symbolizuje człowieka świadomego siebie, pełnię człowieczeństwa. Przedstawia ona parę ludzką i Boską Trójcę: człowiek stojący na ziemi wznosi ramiona, chcąc objąć nimi wszystko, co go otacza, a umysł jego skierowany jest ku nieskończoności.” Szóstka zaś jest uważana za symbol człowieka – jak czytamy w Księdze Rodzaju Bóg uczynił człowieka szóstego dnia stworzenia świata. Spotkałam się jednak z ciekawą informacją, że „w numerologii cyfrę 6 nazywają – heksodą. Oznacza stworzenie czegoś nowego i jest symbolem symetrii i równowagi. W duchowym przejawieniu się to symbol spokoju, harmonii, swobody”. Lekcja miała na celu uświadamianie uczestników (liczba pięć) poprzez przekazanie wiedzy, która miała przecież polepszyć ich życie (liczba sześć)...
Czas akcji powoli się zmieniał. Mijanie lat było sygnalizowane głównie napisami na wszechobecnych kartonowych transparentach. Ciekawym elementem przedstawienia były krótkie rozmowy pacynkowych wiewiórek. Zazwyczaj rozmawiały na przestrzeni ograniczonej kartonową ramą z napisem „Teatr Baj sezon 1928/1929”, jednak potem przekraczały te wytyczone granice. Mimo tytułu sugerującego tematy przeznaczone dla dzieci i faktu, że bohaterami były urocze rude wiewiórki, ich rozmowa dotyczyła ewidentnie spraw dorosłych: pieniędzy, długów, lichwy. Została przeprowadzona w humorystyczny sposób, jednak obrazowała życiową tragedię – wiewiórka miała przecież myśli samobójcze! A dlaczego zostało wybrane akurat to zwierzątko? Kojarzy się bardzo pozytywnie, a jej głównym atrybutem jest orzech, łączący się z popularnym frazeologizmem „twardy orzech do zgryzienia”. Był nim na pewno problem, z którym przyszło się mierzyć wiewiórkom. Na szczęście spółdzielnia okazała się kluczem do rozwiązania ich problemu. Co ciekawe, Teatr Baj to nadal działający, najstarszy w Polsce teatr lalek (założony w 1928)…
Widzowie byli wprowadzali w życie spółdzielni. Ustawiliśmy krzesła w trzy koła – przywodzące mi na myśl koła gospodyń wiejskich. Mogliśmy uczestniczyć w różnych pokazach m.in. przeprowadzonych przez Igora Kujawskiego warsztatach pieczenia ciasta. Co ciekawe, do formy wsypywane były prawdziwe składniki: cukier, mąka, jajka. Wyjęte ze skrzyni gotowe ciasto zostało rozdane widzom. Taki sam los spotkał przygotowaną herbatę. Dzielenie się jedzeniem jest jednym z najbardziej pierwotnych sposobów pozyskania czyjegoś zaufania. A ciasto i herbata mogłyby być zamiennikiem symbolu najściślejszego połączenia, czyli chleba i wina, budującego komunię między człowiekiem a samym Bogiem…Właśnie wtedy zaczęłam się czuć członkiem ich spółdzielni. Ten zabieg przypomniał mi The Bread and Puppet Theatre – teatr lalek, założony przez Petera Schumanna w 1961 roku, w którym widzom rozdawano chleb. Świetlica Klubu 43. Bazy Lotnictwa Morskiego idealnie pasowała do spotkań tego typu. Wydawało mi się, że między uczestnikami zaczęła tworzyć się jakaś niewidzialna relacja. Zaczęłam czuć się swobodnie.
To wrażenie minęło jednak w kolejnej scenie, kiedy okazało się, że prane w innym kole materiały zapisane były hasłami związanymi z ciemną stroną historii Polski: przewrotem majowym z 1926 roku czy Berezą Kartuską – obozem dla przeciwników politycznych zorganizowanym i prowadzonym przez władze II Rzeczypospolitej. W zakłopotanie wprawiały pytania „co z tym zrobić?” czy „jak to zakryć, jeśli wyprać się nie da?”. Scena ta zmuszała do zmierzenia się z niewygodną prawdą historyczną.  W tym momencie pomyślałam, że byliśmy blisko terenów wojskowych…
Sceną dla aktorów była cała sala. Ciągle mieszali się oni z publicznością, wiewiórki siedziały nam na głowach, kierownikiem został mianowany jeden z widzów. Gra aktorów bardzo mi się podobała. Była naturalna, odważna i dopracowana. Aktorzy co chwila wchodzili w interakcję z widownią – osobiście w tym przypadku najbardziej zapamiętałam Adama Michała Pietrzaka. W sztuce nie zabrakło muzyki, świetnie dobranej przez Tymoteusza Witczaka.
Przedstawienie miało wyraźny motyw przewodni – spółdzielczość; ale poruszało inne poważne wątki: świadome macierzyństwo, czarne plamy w historii Polski. Dużo się mówi, o doskwierającej ludziom samotności, o alienacji tak w świecie, jak w sieci. „Spólnota” pokazała, jakie dobre skutki ma spółdzielczość – i to nie tylko możliwość przyjazdu do Gdyni, czym kończył się spektakl! Czuję się nim zmotywowana do pracy zespołowej. Spektakl charakteryzował się dobrym rytmem, płynnymi przejściami, świetnie dobraną muzyką i kostiumami. Moim zdaniem, najważniejszym elementem sztuki było współdziałanie widzów z aktorami. Sprawdzał, czy umiemy pracować razem. Temat sztuki urzeczywistnił się w jej trakcie. Duch wspólnoty zagościł na sali – współdziałajmy! Wszystkie elementy składały się na dobry spektakl, który gorąco polecam.
Martyna Szoja

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Szczegółowy program Festiwalu

„MyLove. Lekcja, której nie możemy oblać” (Manifest po spektaklu Rafała Matusza w wykonaniu Filipa Cembali)

NABÓR SPEKTAKLI. XI edycja Ogólnopolskiego Festiwalu Teatralnego "Pociąg do Miasta" - Stacja Relacje