Jedynie z eksmisją! (recenzja spektaklu „Potop. Pieśń o końcu świata” Ewy Ignaczak)


Wszechobecne koty, fruwające folie, zagrożony wyginięciem dorsz atlantycki i pomór pszczół. Pogoda się rozregulowała. Na domiar złego wszędzie straszy widmo eksmisji. Jedno jest pewne – nieuchronnie nadchodzi koniec świata.

„Potop. Pieśń o końcu świata” Ewy Ignaczak to kolejny spektakl, który 5 i 6 sierpnia 2020 roku mieliśmy przyjemność obejrzeć w ramach VI „Festiwalu Pociąg do Miasta”. Ze sceny hipnotyzowała widownię swym kunsztem aktorska trójka: Ida Bocian, Małgorzata Polakowska i Jakub Kornacki z gdyńskiego Teatru Stajnia Pegaza – niestety, tylko przez 60 minut.

Spektakl narodził się ze współpracy pisarki Salci Hałas, laureatki Nagrody Literackiej Gdynia w 2017, i twórczyni Stajni Pegaza Ewy Ignaczak, które dostrzegły teatralny potencjał powieści „Potop. Poemat przewlekły o końcu świata” (2019) osadzonej w gdyńskiej dzielnicy biedy zwanej Pekinem. 

Treść oraz tytuł spektaklu to dla mnie nawiązanie do wiersza Czesława Miłosza „Piosenka o końcu świata” z 1945, opisującego Dzień Ostatni jako prawie banalny, gdyż życie toczy się swoim rytmem. Nikt nie oczekuje apokalipsy. Tak samo wygląda on w „Potopie”: nie spodziewa się go nikt, oprócz Trzech, które wiedzą: Haliny (Ida Bocian), Zośki (Małgorzata Polakowska) i Szwajcerowej, której przepowiednie wypowiadają bohaterowie. Te Trzy to greckie Mojry we współczesnym wydaniu.
W sposób raz poważny, raz humorystyczny, opowiadają swoje losy, zbudowane z prawdziwych historii mieszkańców gdyńskiego Pekinu – Wzgórza gen. Gustawa Orlicz-Dreszera. Dla niektórych mogą być bliskie, dla innych szokujące. Pokazują, że wszystko się zmienia, nieuchronny jest tylko nakaz eksmisji. Nadchodzi potop, nastąpił „mały koniec”, więc niedługo nastąpi ten ostateczny… 

Gdyński Pekin jest miejscem, którego nie pokazuje się turystom spragnionym gdyńskiej plaży, odnowionej Kamiennej Góry czy reprezentacyjnej Świętojańskiej. Jest ciemną plamą na mapie, którą władze miasta chciałyby zetrzeć. Widzimy to dokładnie: na scenie mieszkańcy Pekinu walczą z powoli niszczącym warunki do życia Przedstawicielem, Deweloper czeka na możliwość rozpoczęcia budowy, a nad wszystkim wisi nakaz eksmisji, „który każdy na Pekinie ma”. Oglądamy ludzi z marginesu społecznego, osoby próbujące przetrwać mimo braku wsparcia i chorób. Jesteśmy też świadkami solidarności tej grupy, która, choć ma niewiele, dzieli się prawie wszystkim.

Historia z życia wzięta (bo oparta na autentycznych historiach) nabiera innego wymiaru, gdy wkracza w regiony realizmu magicznego. Wplątane zostają w nią wątki o czarownicach – jedną z nich jest sama Szwajcerowa, a kto czytał oryginalny tekst wie, że każdy z jej kotów nazywał się Behemot; o Matce Ziemi – której „nie można bez końca drążyć wnętrzności”, padają zaklęcia i klątwy, a sny o aniołach to też jakby pół-jawa. Są odniesienia do Apokalipsy św. Jana, do Księgi Koheleta – „jest czas siania i czas koszenia, czas czesania kotów i czas powstrzymywania się od tych czynności” czy do jednej z pięciu rzek Hadesu – Styksu, przez który dusze po śmierci przewozi Charon.

Wypowiedzi bohaterek potrafią zaskoczyć połączeniem nieoczekiwanej erudycji z wierzeniami ludowymi, np. gdy jako prorocy przywołani zostają Stephen Hawking i Albert Einstein, w tekście Salci Hałas zapisani fonetycznie. Kobiety przejmują się kryzysem ekologicznym i potrafią niemało o nim opowiedzieć.

Jedyny mężczyzna na scenie jest osobą wieloznaczną. Jakub Kornacki wciela się w postaci dziennikarza, lekarza lub narratora, pilnującego, aby widz nie zagubił się w między wersami. Ale jego podejście do rzeczywistości, która go otacza, jest apatyczne: nie wierzy w słowa bohaterek, bo to, co się stało, to dla niego „nie potop a postęp”. Wygłasza stanowcze oświadczenia, widzimy jednak, że nie zna Pekinu i nie czuje się tam pewnie – ma nieodpowiednie buty, a żeby zejść z rampy, prosi o pomoc Halinę. Przypomina człowieka znającego dobrze teorię, ale nie radzącego sobie kompletnie w obliczu wyzwań, jakie niesie życie. Czy wie, co stanie się z mieszkańcami Pekinu po przymusowym wysiedleniu? Czy naprawdę przyjął do wiadomości, dlaczego jest tam tak wiele kotów? W pewnym momencie razem z Haliną mówi Zośce, żeby płakała – a czy naprawdę nie ma innego rozwiązania niż płacz? Mężczyzna nie ma szans na zrozumienie problemu. Nie bez powodu w momencie rozpoczęcia spektaklu siedział na widowni – co może być dyskretnym wskazaniem palcem, kto jest prawdziwym ignorantem.

„Potop” był w odbiorze hipnotycznie wciągający. Miał własny rytm. Aktorskie trio perfekcyjnie panowało nad akcją i sceną, a jego grę cechowały dojrzałość i doświadczenie. Światła nadawały klimatu kameralności i tajemniczości, przyciemniały się, gdy powracały tematy apokaliptyczne.

Na prowizorycznej scenie, ustawionej na placu ZSCHiE „Chłodniczaka”, stało wiele rekwizytów: rampy z desek, dzbany, miski, sznurki do prania… Widziałam w tym przykład świetnego wykorzystania przestrzeni scenicznej – szczególnie w scenie wieszania prania przez Zośkę i w scenie końcowej, najbardziej plastycznych fragmentach przedstawienia. Wybrane miejsce (gdyński Pekin) pozwoliło mi zacząć przeżywanie spektaklu jeszcze przed jego formalnym rozpoczęciem. Jadąc ulicą Kalksztajnów mijało się grupy bezdomnych, niszczejące budynki. Wrażenie zmogło się po zakończeniu sztuki, rozbudziło świadomość.

Nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie tekst. Który, obok wszystkich zalet, jest odkrywczy, przedstawia bowiem prawie nieznaną historię Gdyni, m.in. początki dzielnic biedy czy ogromną rolę koni w budowie „miasta z morza i marzeń”. Nawiasem mówiąc, ich wielkie cmentarzysko znajdowało się na miejscu obecnego centrum handlowego „Riwiera”…

„Potop. Pieśń o końcu świata” Ewy Ignaczak jest świadectwem wrażliwości i empatii. To spektakl dopięty na ostatni guzik, z pierwszorzędnymi aktorami i świetną scenografią. Żałowałam, że minął tak szybko.


Martyna Szoja

Komentarze