Duchowe katharsis (recenzja spektaklu "Puszczańskie opowieści")


Zatapiam się w głąb puszczy. Spokojnie, powoli z kieszeni wyciągam małą, zieloną książeczkę, która poprowadzi mnie tym niezwykłym szlakiem. Szlakiem puszczańskich opowieści. Wchodzę do puszczy". Tymi słowami narrator opowieści wprowadza widza do niezwykłej przestrzeni ludowych opowieści, zjaw, duchów, czarownic. Zabiera go do swojego świata, prowadzi w takt szeptów, szumów, rytmicznych pląsów, słów wypowiadanych niczym mantra. Wszystko to sprawia, że widz poddaje się, daje prowadzić za rękę.

 Nie jest jednak bezwolnym uczestnikiem spotkania, ale równym partnerem, towarzyszem. W jednej chwili znajduje się w refleksyjnej, nieco modlitewnej warstwie rzeczywistości, by za chwilę poddać się rubasznemu śmiechowi, ludycznej części spektaklu.

Aktorzy wykorzystują bogatą warstwę dźwiękową, aby oddać dźwięki puszczy, które czasem niepokoją, budzą dreszcz i przerażenie, a czasami koją zranioną duszę, zdają się współodczuwać, pozwalają złapać balans. Onomatopeja otula, otacza z każdej strony. Nie sposób „oderwać słuchu”, który momentami wyostrza się, aby nie uronić kolejnej melodii, plusku wody, dźwięku ciszy. Na sensualny odbiór spektaklu wpływa też otoczenie, w którym rozgrywają się „Puszczańskie opowieści”. Las znajdujący się za plecami aktorów, widzów staje się drugoplanowym bohaterem, który wpływa na klimat opowieści, nadaje jej autentyczności. Baba Jagodowa, Perkun, młodzi kochankowie, Jaćwingowie wychodzą z odmętów zapomnienia i dają o sobie przypomnieć.


„Puszczańskie opowieści” trudno jednoznacznie włożyć w ramy jednego gatunku. To synkretyczna forma łącząca w sobie muzykę, ruch, taniec, warstwę tekstową i… szczyptę magii. Duchowe katharsis niewątpliwie ma miejsce. Pozostaje mały niedosyt, bo chciałoby się oglądać i słuchać nieco dłużej. Może niech wspomniany niedosyt będzie przyczynkiem, aby samodzielnie sięgnąć do małej, zielonej książeczki.


Marta Marczuk

Komentarze