Apokalipsa na podwórku (recenzja spektaklu „Potop. Pieśń o końcu świata” Ewy Ignaczak)

 



Spektakl. Trochę podróż, trochę powrót, trochę sen. Przyglądasz się tej historii, jej fruwającej folii i płaczącym aniołom, a one wsiąkają w Ciebie, niczym woda w ziemię, już nie wracasz do domu tak całkiem sam tego wieczoru.


W ramach VI edycji ogólnopolskiego festiwalu „Pociąg do miasta” 5 i 6 sierpnia 2020 odbyły się dwa pokazy spektaklu „Potop. Pieśń o końcu świata” Ewy Ignaczak. Na placu ZSCHiE „Chłodniczak” w Gdyni trójka aktorów (Ida Bocian, Małgorzata Polakowska, Jakub Kornacki) prezentowała nie tylko tragiczną historię gdyńskiej dzielnicy Pekin, ale też pokazywała samo życie – takie zwykłe, proste, ludzkie. Ze śmiechem i płaczem, z marzeniami i lękami. Z szarym dramatem codzienności, który jak domowy kot – zawsze jest gdzieś obok, chociaż prawie niezauważalny, przychodzi jednak wieczorami, żeby położyć się obok.
Zośka (Małgorzata Polakowska), Halina (Ida Bocian), babka Szwajcarowa jako przedstawicielki mieszkańców wspomnianej dzielnicy to ludzie zepchnięci na margines społeczeństwa, ludzie słyszący, ale bez głosu w świetle prawa, właściciele pamięci kolektywnej, lecz nie ziemi. Te, które wiedzą o zbliżającym się końcu świata i mówią o nim, mówią o zmianach klimatycznych, o pękającej ziemi, o przeszłości i przyszłości. Kto by jednak tego słuchał?

Jako świadek wydarzeń, reprezentant szerszej społeczności, oraz poniekąd moderator historii występuje Jakub Kornacki, wcielający się to w postać dziennikarza, to w narratora. Sceptyczny, czasami zarozumiały, próbuje poznać i zrozumieć problemy oraz życie mieszkańców Pekinu. Nie może jednak wyjrzeć poza granice własnego chłodnego rozumu na terytorium, gdzie wkracza realizm magiczny.

Lęk, płacz oraz zmartwienia, pamięć własnego życia, ale też życia zmarłych i starych, krążą wokół tej historii, wypełniając ją czymś takim znajomym i domowym. Stają się tak samo prawdziwą i materialną częścią rzeczywistości jak nowy plan zagospodarowania przestrzeni, deweloper czy eksmisja, tak też zostają pokazane. Czy to taki sposób na ucieczkę od wiecznych bied i niepokoju, czy na ratunek od nich? Pewnie tak.


Rewelacyjna gra aktorów oraz przemyślany scenariusz prowadzą widza do coraz głębszego poznania postaci. I nagle! Stoi na mokrych deskach już nie ta dorosła Zośka, którą poznaliśmy, a mała chuda dziewczynka, która patrzy się na świat swoimi dużymi bystrymi oczami. Bohaterki, znające się „od zawsze” próbują się nauczyć bardziej pozytywnego podejścia do sytuacji, próbują znaleźć drogę do szczęścia, jak chwast, który chce nauczyć się kwitnąć niczym róża. Naiwne, wzruszające, czasami śmieszne w nawet tak przykrych okolicznościach życiowych, Zośka oraz Halina pozostają razem, pokazują przerażającą moc, która pozwala im samym wyciągać się za włosy, podobno jak baron Münchhausen.


Nawiązania do Biblii, mitycznej rzeki Styks i wszechobecna woda podtrzymują atmosferę apokaliptycznego potopu. Miski, w których zbiera się woda, są też symbolami ludzkich nieszczęść. A gdy wody jest za dużo, zaczyna się wylewać – tak radośnie, z ulgą. Zdecydowanie dobry koniec. Świata.


Kseniya Kysylychyn


Komentarze